Menu
Gildia Pióra na Patronite

Karczmarz cz. 10

Kadet

Kadet

Później Slawon dziesiątki razy próbował odtworzyć w pamięci wydarzenia, które nastąpiły po wejściu strażników, lecz nigdy mu się to nie udało. Opierał się tylko na domysłach i relacjach innych, które jednak również nie były nazbyt rzetelne. Jedno było pewne – działo się dużo, szybko i…krwawo.

Ułamki sekund po tym, jak rozległ się huk otwieranych drzwi, zakładnik Krasena gwałtownie się wygiął, odchylając głowę w tył, po czym podciął mu nogi, co przy jednoczesnym skręcie tułowia i wybiciu z drugiej nogi poskutkowało tym, że obaj oderwali się od ziemi i polecieli na przewrócone stoły. Różnica polegała na tym, że mężczyzna wylądował miękko na ciele Krasena, natomiast tamten z impetem rymnął o stół, z głuchym łoskotem uderzając głową o jego kant. W efekcie tego role się zmieniły – świeżo uwolniony zakładnik stał teraz nad swym niedawnym prześladowcą, z obnażonym mieczem w dłoni.
Jednak nie tylko tajemniczy mężczyzna popisał się świetnym refleksem – także inni pokazali, że dostosowanie się do nowych warunków i błyskawiczna reakcja nie są im obce. Nim jeszcze głowa Krasena uderzyła o stół, Garold biegł już w jego stronę, z paskudnie wyglądającym nożem w ręce. Również Marand udowodnił, że powierzenie mu opieki nad strażą było idealnym wyborem. Widząc, że nowo przybyli strażnicy stanęli jak wryci i z osłupieniem gapią się na ślady niedawnej jatki, bezzwłocznie przystąpił do działania:
- Czego stoicie, psie syny! – ryknął potężnym głosem, nieobcym wszystkim jego podwładnym. Ten twardy, nieznoszący sprzeciwu głos miał tę właściwość, że pozwalał natychmiast przejmować kontrolę nad ludźmi i kierować ich poczynaniami – Do mnie psiekrwie! Ale już!
Czterej strażnicy dopiero w tym momencie zobaczyli swego przełożonego. Jego głos, tak dobrze znany im z częstych, morderczych ćwiczeń, wyrwał ich z otępienia i zmusił do działania. Bez zastanowienia ruszyli w jego stronę, po drodze dobywając mieczy. W jednej chwili ze zdumionych, oszołomionych i bezradnych ludzi zmienili się w bezwzględnych i śmiertelnie groźnych golemów. Gdy uwolniono ich od obowiązku podejmowania decyzji, myślenia, a wymagano jedynie posłuszeństwa i wykonywania poleceń, stawali się siłą, której nie sposób zlekceważyć. Marand to wiedział i bezbłędnie wykorzystywał. Był człowiekiem czynu, nie nadającym się do układania finezyjnych planów, zastawiania pułapek, czy cierpliwego oczekiwania na błąd ofiary. Za to wyśmienicie sprawdzał się w sytuacjach kryzysowych, wymagających błyskawicznego i bezpośredniego działania. Tak więc nim jeszcze jego czterej ludzie pokonali dzielący ich dystans, zaczął wydawać komendy:
- Dwaj ubrani na czarno. Bardzo groźni. Zabić. – a gdy odległość zmalała do metra, ryknął – Za mną! – i ruszył biegiem, przesadzając ławy i roztrącając taborety.
Właśnie hałas wywołany przez Maranda i jego umiejętność skupiania uwagi sprawiły, że zarówno karczmarz, jak i obecni jeszcze w izbie wieczorni bywalcy, przegapili to, co działo się obok. Mimo, że uderzenie było potężne, głowa Krasena wytrzymał, a on sam po chwilowym zamroczeniu szybko odzyskał przytomność. Jak tylko wróciła mu świadomość, przystąpił do działania. A raczej chciał przystąpić. Jednak jeden rzut oka wystarczył mu, by spostrzec, że jego sytuacja nie wygląda najlepiej. Ostrze miecza, zataczające minimalne łuki niecałe pół metra od niego, mocno ograniczało jego możliwości. Szczególnie w połączeniu z trzymającą go ręką, której właściciel – tak tragicznie w skutkach niedoceniony – stał nad nim z kamienną twarzą i spojrzeniem, które nie pozostawiało złudzeń co do tego, jaki los czeka Krasena gdy spróbuje sięgnąć po nóż, albo chociaż stanąć na nogi… Jednak jak to zwykle bywa, ostatecznie o wszystkim zadecydował przypadek. Garold właśnie przeskoczył nad ostatnim stołem, zagradzającym mu drogę i chciał zaraz po wylądowaniu ciasnym skrętem ominąć mężczyznę, który przygwoździł Krasena do ziemi i ruszyć na spotkanie strażnikom. Jednak nie uwzględnił jednego. Drewniana podłoga była w tym miejscu potwornie śliska od wchłoniętej w dużych ilościach krwi. W tej sytuacji gdy tylko dotknął ziemi, pośliznął się i stracił równowagę. Tylko dzięki niebywałemu refleksowi i nadzwyczajnej zwinności nie staranował stojącego przed nim mężczyzny, desperackim skrętem tułowia zmieniając kierunek lotu. Jednak nawet to nie pomogło – przelatując obok, zahaczył tamtego ręką. Nieznajomy, uderzony w nerkę, stęknął cicho i na moment spojrzał w bok, by zobaczyć, co się stało. Dla Krasena było to aż nadto. Błyskawicznie podniósł z ziemi upuszczony nóż, sprężył się w sobie i jednym płynnym ruchem poderwał się z ziemi. I gdy tak leciał, cały uzyskany impet wykorzystując do zadania ciosu nożem, wymierzonym w gardło mężczyzny, przeżył kolejny koszmarny szok. Gdy oczami wyobraźni widział już ostrze rozszarpujące gardło i tryskającą wokół krew, usłyszał metaliczny zgrzyt, a rękę przeszył mu okropny ból. Szybkość, z jaką nieznajomy zareagował, przeraziła go. Mimo, iż rozproszony i wytrącony z równowagi, zdążył nie tylko zablokować cios, ale w dodatku zrobił to trzymanym w lewej dłoni nożem, którego dobył w międzyczasie, podczas gdy prawej ręki, obciążonej mieczem, użył do uzyskania przeciwwagi. Krasen na moment osłupiał, nie mogąc zrozumieć tego, co się stało. Uratowały go tylko odruchy, tak wytrwale i długo wypracowywane. To im zawdzięczał, że w ostatniej chwili sparował wyprowadzoną kontrę. To wydarzenie, w połączeniu ze świadomością, że gdyby nie fakt, że nieznajomy przed wyprowadzeniem ataku musiał odzyskać równowagę, zachwianą lekko przez uderzenie ręką i bardzo mocno przez odbicie potężnego ciosu, to teraz on, a nie tajemniczy mężczyzna tryskał by posoką z rozpłatanego gardła, skutecznie go otrzeźwiła i wyrwała z otępienia. Nie miał jednak czasu zastanawiać się nad wydarzeniami, których był świadkiem, a które normalnie uznałby za niemożliwe, ponieważ miał dużo poważniejsze zmartwienia. Z najwyższym trudem odbił nóż, zmierzający ku jego wątrobie, równocześnie uskakując przed mieczem, którego ostrze wyraźnie szukało tętnicy udowej. Dzięki temu, stal zamiast tkanki, przecięła jedynie nogawkę spodni i tylko drasnęła skórę. Po raz pierwszy od wielu lat, w ciągu których stoczył setki pojedynków, z których niemal zawsze wychodził bez draśnięcia, zaczął poważnie bać się nie tyle tego, że pojedynek będzie trudny, ale o jego rezultat…
Tymczasem Marand i jego ludzie pokonali już cały tor przeszkód, powstały w wyniku wcześniejszych starć i z łoskotem starli się z Garoldem i jego kompanem, dodając sobie odwagi głośnymi okrzykami. I także tym razem, jak i poprzednio, na podłogę szybko trysnęła krew. Strażnik, który nieopatrznie wysforował się naprzód, zbyt późno spróbował zahamować, nie chcąc zderzyć się z nadbiegającym z naprzeciwka człowiekiem w czerni. Jego pech polegał na tym, że na miejsce hamowania przypadł mu kawałek podłogi, uwalany serwowanym w karczmie krupnikiem, który w tym momencie potwierdził swoją złą sławę. Papkowata i oślizła konsystencja najgorszej zupy w lokalu sprawiła, że strażnik zamiast stanąć w miejscu, wpadł w poślizg i ruszył w podróż po drewnianej podłodze, rozpaczliwie wymachując rękoma. Nie trwało to jednak długo – gdy prześlizgiwał się obok swego niedoszłego oponenta, ten płynnym ruchem nadgarstka zmusił swój miecz do ponownego zbrukania się krwią, rozcinając udo strażnika, wraz z przebiegającą tamtędy tętnicą. Po kilku chwilach, warstwa krwi skutecznie skryła ślady morderczej zupy na deskach podłogi, a sam strażnik znieruchomiał leżąc poprzek wywróconej ławy.
To jednak był koniec triumfów mężczyzny w czarnym płaszczu – następni trzej podbiegli niemal jednocześnie i choć bronił się rozpaczliwie, to jednak niewiele mu to pomogło. Z początku gładko parował wszystkie ciosy, wyprowadzając czasem kontrę, jednak po chwili inicjatywę przejął Marand, co i rusz wyprowadzając potężne ciosy. Jeden z nich był tak mocny, że zachwiał przeciwnikiem i odepchnął jego gardę – i to wystarczyło. Dwaj pozostali strażnicy dwa trafienia, a z przedramienia i łydki mężczyzny popłynęły stróżki krwi. I to był już koniec walki – zdołał jeszcze sparować tylko dwa cięcia i pchnięcie, a następny cios zmiażdżył obojczyk i zatrzymał się w okolicach mostka. Mężczyzna tylko głucho stęknął, wypuścił z dłoni okrwawiony miecz i padł na podłogę. Jednak lokalni stróże porządku nie zdążyli nacieszyć się odniesionym zwycięstwem – ledwo Marand wyszarpnął miecz z upadającego ciała, a między trójkę zwycięzców wparował Garold, z obłędem w oczach, pieniąc się i wydając nieludzki ryk. Strata kolejnego towarzysza przepełniła czarę – przestał zważać na cokolwiek i oślepiony furią miał w głowie tylko jeden cel – zabić! Na jego widok cała trójka odruchowo się cofnęła, odepchnięta wyczuwalną nienawiścią i żądzą mordu. Jednak człowiek, który ich zaatakował, nie był karczemnym awanturnikiem, który pieni się i ciska, ale nie atakuje zbyt pochopnie. Garold był osobą o wielu twarzach, a jedna z nich była twarzą zabójcy i kilkukrotnego triumfatora turniejowych walk zbiorowych i to z czasów nim zaczął właściwe szkolenie. Teraz więc nie zwolnił ani na moment, wręcz przeciwnie – jeszcze przyspieszył. Wywinął młyńca nad głową i uderzył potężnie, z szybkością błyskawicy. Strażnik zdołał podnieść miecz na wysokość ramienia, gdy jego głowa opuściła wygodne miejsce na karku i pofrunęła w dal, definitywnie opuszczając towarzystwo potężnych, wytatuowanych barków. Garold natomiast nie tracił czasu – jeszcze nim lecąca głowa uderzyła handlarza koniną, on przystąpił do drugiego ataku. Jednak tym razem popełnił błąd. Zamiast zaatakować drugiego strażnika, który na widok krwi tryskającej na pięć stóp w górę ze skróconego towarzysza, skamieniał z przerażenia, rzucił się na Maranda, jako bezpośredniego zabójcę swego towarzysza. A ten, mimo że również w szoku, zachował zdolność do obrony. I choć w ostatniej chwili, to jednak sparował uderzenie z góry, mierzone prosto w czerep. I choć siła ciosu sprawiła, że nogi się pod nim ugięły, to wytrzymał, a ból w rękach skutecznie otrzeźwił go z szoku. Dzięki temu sparował następny cios, mierzony w wątrobę, a także podstępne pchnięcie w krtań. Po tym ostatnim znalazł się w bardzo niedogodnej pozycji, gdyż po rozpaczliwej obronie nadmiernie się odsłonił, jednak z pomocą przyszedł mu podwładny, który nareszcie się otrząsnął i wyprowadził niemrawy atak. Widząc tak nieporadny cios na ćwiczeniach, Marand ostro zrugałby strażnika, jednak teraz był mu wdzięczny. Mimo, iż cios został bez wysiłku sparowany, to jednak wytrącił Garolda z rytmu i pozwolił Marandowi na chwilę wytchnienia. A to było akurat tyle, ile doświadczony wojownik potrzebował. Pewnym skokiem skrócił dystans i przejął inicjatywę. Jednak zrezygnował z taktyki potężnych ciosów, mających złamać oponenta – jego przeciwnik był na to zbyt szybki. Zamiast tego przerzucił się na ataki finezyjne, szybkie i następująco lawinowo, jeden za drugim. Walka stała się strasznie zacięta, lecz mimo nadludzkich wręcz wysiłków, czynionych przez obu strażników, tańczący między nimi mężczyzna wciąż w ostatnim momencie uchylał się przed ciosami, lub też blokował te, które zdawały się już wbijać w ciało. Miało to jednak dobre strony. Po pierwsze, zepchnięty do obrony nie mógł wyprowadzać własnych ataków, a po drugie, walcząc sam przeciwko dwóm musiał zmęczyć się szybciej (szczególnie, że nie była to jego pierwsza walka w tym dniu). I rzeczywiście, po kilku kolejnych seriach cios – parada – pchnięcie – unik – cios – unik – cios końcówka miecza Maranda nacięła nogawkę spodni, a chwilę później zaznaczyła cieniuteńki, czerwony ślad na lewym policzku Garolda. Wydarzenie to sprawiło, że na twarzy dowódcy straży przemknął cień uśmiechu. Nie pozwolił sobie jednak na dekoncentrację, wręcz przeciwnie –mocniej zacisnął w skupieniu kwadratowe szczęki i zwiększył jeszcze wysiłki mające na celu trafienie przeciwnika. Umiejętność długiej koncentracji i nie poddawanie się emocjom w czasie walki były kolejnymi zaletami, które stanowiły o wyjątkowości tego niegdysiejszego żołnierza, marudera, zbója i wykidajły. Niestety, drugi strażnik mimo podobnej kolekcji tytułów, takich cech nie posiadał. Tak więc gdy tańczący między nimi mężczyzna po kolejnej niemożliwej paradzie zatoczył mieczem zbyt szeroki łuk, to właśnie on, a nie jego przełożony, „zwietrzył moment” i rzucił się do ataku. I zgodnie z tym, co podpowiedział Marandowi instynkt, był to koszmarny błąd. Gdy jego podwładny skoczył naprzód, Garold wykorzystał pęd miecza, by jeszcze szybciej uskoczyć w bok. I gdy naiwny strażnik leciał obok niego, z głupawym wyrazem zdziwienia na twarzy zawzięcie tnąc powietrze, gwałtownym skrętem tułowia i zamachem ramienia zadał cios w krzyże, którego siła była tak duża, że chroniąca je kolczuga zdawała się nic nie pomagać. Wprawdzie nie rozpłatało strażnika na pół, ale wydał on z siebie koszmarny, urwany okrzyk i z twarzą skurczoną z bólu zwalił się pod nogi Maranda, który chcąc nie chcąc, musiał odskoczyć w tył…
Taniec śmierci trwał. Ruchy obydwu walczących umykały wzrokowi, rozmywały się wręcz i gubiły. Walczyli w zupełnym milczeniu, skupieni do granic możliwości. Jedynym wytwarzanym przez nich dźwiękiem był szczęk noży. Czasem dźwięk ten rozlegał się kilka razy w ciągu sekundy, innym razem znikał. Można by wtedy usłyszeć przyspieszone, chrapliwe oddechy obu mężczyzn, ale ginęły one w hałasie toczącej się obok walki – równie śmiertelnej, a jednak tak odmiennej. Tam rządził chaos, tryskała krew, panował harmider i zgiełk. Tu wszystko działo się w zawrotnym tempie, z chirurgiczną precyzją. Tam były zwroty akcji, zmiany układu sił. Tutaj nie. Tu panował jeden schemat – Krasen dokonywał nadludzkich czynów, blokując zasypujący go grad ciosów i uchylając się przed cięciami, z których każde było „ostateczne”. Przestał dostrzegać cokolwiek, otoczenie przestało dla niego istnieć. Był tylko on i ten kawałek stali, który ciągle próbował pozbawić go życia. Życia, które tak bardzo kochał i którego tak bał się stracić. Tymczasem ten lodowato zimny kawał stali wciąż na nowo próbuje wysączyć jego ciepłą krew. I jeszcze raz. I znowu. Z góry. Z prawej. Na odlew. Sztych. W udo. Od biodra. Od ramienia. Pchnięcie. Krasen dobrze wiedział, że jest to prosta droga do tragedii. Wiedział, że jeśli nie przejdzie do ataku, to będzie zgubiony. W końcu tajemniczy mężczyzna dosięgnie go, jego zimna stal utoczy mu gorącej, życiodajnej krwi. Wiedział…i bronił się dalej. Bo o ataku nie było mowy. Jego przeciwnik walczył strasznie. Beznamiętnie. Z lodowatym opanowaniem i kamiennym spokojem. Jego oczy były zimniejsze, niż trzymana w ręku stal. Jego twarz była maską, od początku starcia nie zmieniła wyrazu. Krasen już nieraz się bał, ale dopiero teraz poznał, co to jest strach. Lęk, który ma moc obezwładnić. Przerażenie, które rozlewa się po ciele i paraliżuje duszę. Bronił się tylko instynktem, wrodzonym i szlifowanym refleksem, wyuczonymi do perfekcji odruchami. On sam był jakby poza tym. W głowie miał pustkę, brzemienną w jedną, wszechogarniającą myśl – ZGINĘ. TO KONIEC. I choć ciało, ta idealna i niezawodna machineria, nadal walczyło, to umysł już wywiesił biały sztandar. Każdy kolejny unik był zapowiedzią zagłady. Każda garda – zwiastunem cierpienia. Ramiona paliły go strasznym bólem, ale nie zwracał na to uwagi. Z kilku rozcięć na skórze sączyła się krew, jednak on tego nawet nie dostrzegł. Przeczucie nieuchronności odsuwało wszystko inne na plan dalszy. Spostrzegł, że jego ruchy zwalniają. Że jego uniki są minimalnie wolniejsze. Że reakcje o ułamki sekund spóźnione. Dla zwykłego człowieka nie byłoby żadnej różnicy – ruchy Krasena nadal byłyby dlań niemal niedostrzegalne. Jednak on sam widział prawdę wyraźnie. Znał siebie i swoje możliwości, wytrzymałość i granice, których jego organizm nie przekroczy. Wiedział, że któryś z najbliższych ataków (dziesięciu?, dwudziestu?) zakończy ten pojedynek. I wiedział, że jego przeciwnik wie. Potwierdzenie swoich podejrzeń otrzymał niemal natychmiast. Po zabójczym pchnięciu w krtań, przed którym cudem się uchylił, nastąpiły dwa błyskawiczne cięcia – w udo i brzuch – a następnie trzecie, w lewą rękę. W porównaniu do poprzednich, zostało wykonane niemal od niechcenia, na odwal. A jednak wystarczyło, by na lewym bicepsie Krasena pojawiła się szrama, długa na palec i bardzo głęboka. Syknął z bólu, a jego ręka momentalnie zawisła bezwładnie, obijając się o lewe biodro. Cięcie w skroń sparował automatycznie, przed pchnięciem w wątrobę zdołał się uchylić. Jednak bezwładna ręka jeszcze bardziej spowolniła jego ruchy i gdy dopiero odzyskiwał równowagę, zobaczył jak zimna stal bierze za cel jego serce. Przynajmniej konkretnie – przemknęło mu przez myśl. Unosząc rękę wiedział już, że jego parada spóźni się o dobre 10 centymetrów. Zacisnął zęby, oczekując bólu, czując pochłaniającą go rozpacz…i ze zdumieniem spostrzegł, że wroga stal nie tylko nie sięgnęła celu, ale posłuszna ręce wycofała się. Spojrzał nieco wyżej i ujrzał wykrzywioną w bólu twarz nieznajomego i jego skroń, która obficie krwawiła. Jednocześnie usłyszał dźwięk tłuczonego szkła – to szklanka, która ugodziła jego przeciwnika, uderzyła o podłogę, rozsypując się w drobny mak. Nie wierząc własnemu szczęściu i nie próbując zgadnąć, jakiż to idiota ruszył mu z pomocą, rzucił się w tył, rozpoczynając błyskawiczny odwrót. Po raz pierwszy w ciągu ostatniej dekady, mając możliwość dobicia oszołomionego przeciwnika, nie zrobił tego. I sekundę później gratulował sobie geniuszu. Gdyby zaatakował, zdradzieckie pchnięcie, wykonane przez na wpół ogłuszonego mężczyznę, trafiłoby go idealnie w krtań. Wyobraźnia przestrzenna i szybkość reakcji jego przeciwnika po raz kolejny przejęły go przerażeniem. Jednak fala radości, która zalała go po tym tak nieoczekiwanym, danym przez los drugim życiu, dodała mu sił i energii. W błyskawicznym piruecie obrócił się przodem do drzwi, jednocześnie przeskakując nad pogruchotanymi szczątkami stołu i w pełnym pędzie ruszył do wyjścia. I właśnie wtedy, gdy jego mózg wyrwał się z apatii i wznowił działanie, w szalonej serii myśli i obrazów próbując nadrobić zaległości i uporządkować wstrząsające przeżycia, zrozumiał wreszcie, z kim walczył. Prawda uderzyła go z siłą kafara. Razem z tożsamością mężczyzny, nadeszły opowieści, które o nim słyszał. Opowieści, które zawsze uważał za zmyślone, przesadzone i wyimaginowane, a które okazały się kaleką próbą oddania choć części prawdy. Wraz z nimi przyszła też świadomość, że w tej sytuacji choćby biegł pięć razy szybciej, nie dotrze do drzwi. Miał za plecami najlepszego nożownika, jakiego znała historia. Fakt, że był jedynym człowiekiem, który przeżył pojedynek z nim, niespecjalnie go teraz pocieszał. Całość tych przemyśleń trwała może jedno uderzenie serca. Przy drugim podjął już decyzję. Postanowił postawić wszystko na jedną kartę i zaryzykować. Zresztą, jeśli się nie mylił, był to jedyny sposób dający choć cień szansy… Gwałtownie skręcił i zamiast w stronę drzwi ruszył w stronę trójki walczących, oddalonych od niego o jakieś trzy metry. Pokonując ten dystans zobaczył, jak strażnik nabiera się na prostacką zmyłkę, rusza do ataku, tnie powietrze i ląduje pod nogami przełożonego, z kręgosłupem co najmniej przetrąconym, a prawdopodobnie pogruchotanym w odcinku lędźwiowym. Jednak losy strażnika miał gdzieś. Interesował go tylko Garold, który po wykonanym manewrze stał teraz bokiem do niego. Krasen przebiegł pędem obok niego, w przelocie trzymanym w ręce nożem rozszarpując wewnętrzną stronę stawu łokciowego człowieka, który do dnia dzisiejszego jako jedyny wzbudzał w nim lęk. Gdy tylko go minął, znów gwałtownie skręcił i ruszył pędem w stronę drzwi, słysząc łoskot miecza, padającego na podłogę. Prawa ręka Garolda była unieszkodliwiona, a jego miecz dołączył do walającego się po ziemi żelastwa. Długo nim dotarł do drzwi wiedział, że odniósł sukces. Rozpierała go szalona radość. Miał szansę jedną na milion i wykorzystał ją! Gdy wypadał przez drzwi w mrok nocy, obejrzał się za siebie. Ujrzał dokładnie to, czego oczekiwał.
Ból głowy rozsadzał mu czaszkę. Właśnie teraz, gdy zwycięstwo było tak bliskie… O siebie się nie bał. Mimo iż zamroczony, nadal czuł się bezpieczny. Odczekał trzy uderzenia serca i wykonał mordercze cięcie, z pamięci odtwarzając ruch. Jednak tak jak się spodziewał, jego nóż nie napotkał oporu. Jego przeciwnik był zbyt mądry, by rzucić się do ataku na oślep. Gdy wreszcie odzyskał wzrok, jego przypuszczenia się potwierdziły – ujrzał Krasena mocno już oddalonego i pędzącego ile sił w nogach. Na szczęście czasu miał aż nazbyt. Spokojnie zmrużył oczy, bezwiednie przyjmując pozycję i ustawiając rękę. Już już miał cisnąć nożem i zakończyć tą szaloną ucieczkę, gdy wtem…zbaraniał. Krasen gwałtownie skręcił i ruszył w stronę walczących. Jego szok szybko ustąpił miejsce przerażeniu – gdy zrozumiał, jaki złowieszczy i genialny w swym okrucieństwie plan uknuł ten człowiek. Potwierdzenie przyszło od razu – skok, gwałtowny skręt i Krasen mknął ku drzwiom, miecz Garolda uderzył o podłogę, a z jego ręki tryskała krew. Wiedział, że w dalszym ciągu może rzucić nożem i zabić uciekiniera. Wiedział również, że za kilka sekund Marand zabije Garolda… Podjął decyzję. Przyjęcie postawy, wymierzenie i rzut zajęły mu mniej, niż mrugnięcie okiem. Nóż wykonał w powietrzu dokładnie dwa obroty i utkwił w gardle Maranda aż po rękojeść. Posoka trysnęła na wszystkie strony. Jeszcze nim nóż skończył swój lot śmierci, mężczyzna poderwał się do biegu. Pędem podbiegł do Garolda, którego ręka wymagała natychmiastowej pomocy. W dodatku nie był pewien, czy leżący obok strażnik nie wstanie zaraz i nie spróbuje czegoś głupiego. Podbiegł i pomógł usiąść rannemu. Gdy podniósł oczy, ujrzał Krasena, znikającego w prostokącie wejścia, z szyderczym uśmiechem na ustach. Z mroku dobiegł go złowieszczy głos:
- Do zobaczenia, Starcze! Na szczęście ty też masz słabe punkty…
Po tych słowach rozległ się długi, szyderczy śmiech.
Skrzypnęły zawiasy i drzwi zaczęły się zamykać. Cichy, furkoczący dźwięk, który się przy tym rozległ, nie przykuł niczyjej uwagi… Ulotny błysk światła odbitego od ostrza i głuchy jęk Garolda zlały się w jedno. Mężczyzna nazwany Starcem jako jedyny spostrzegł rzucony nóż, jednak niestety nie on był celem. Ostrze tkwiło pewnie w celu, którym był podtrzymywany przez niego człowiek. Człowiek, który poświęcił życie dla Królestwa i służby królowi, wykonując skrajnie niebezpieczne zadania. Człowiek, któremu za lata wyrzeczeń i poświęceń zapłacono teraz podejrzeniem o zdradę. I on, Starzec, przyłożył do tego rękę…
Dopiero po chwili spostrzegł, że Garold coś mówi. Nachylił się, aby usłyszeć cichy, charkotliwy szept:
-…uratowana. Udało się. Krasen zdradził. Sprzedał nas. – mówił z najwyższym trudem, oddychając chrapliwie i dławiąc się krwią – Nahmejczycy. Złapali go. I przewerbowali.
Chciał mówić dalej, ale nie zdołał. Zachłysnął się jeszcze krwią, jego ciałem wstrząsnął dreszcz, po czym znieruchomiał. Na zawsze. Najwierniejszy człowiek króla Dagora przeszedł do historii, do końca pełniąc swą służbę. Starzec patrzył w jego matowiejące oczy i ze wszystkich sił walczył z zalewającymi go: furią, frustracją i pogardą. Pogardą do ludzi, którzy do tego doprowadzili. Pogardą do siebie. Dumał tak dłuższą chwilę, po czym ostrożnie złożył ciało Garolda na ziemi, podniósł się i ruszył w stronę leżącego pod ścianą ostatniego z piątki towarzyszy. Leżący chciał się podnieść, jednak złamane żebra sprawiły, że jedynie syknął z bólu i opadł na podłogę.
- Leż spokojnie – rzekł Starzec – Na dziś już koniec. Nic więcej się tu nie wydarzy.
- Czy to prawda? – zapytał z trudem tamten – Czy ty jesteś…?
- Tak. To ja. Ale to nie ma znaczenia. Nic już nie ma znaczenia.
- Jak to! Ale wiadomość. Tajny dokument. Masz go nadal. Nie zginął. I wiemy, kto jest zdrajcą. To Krasen!
- Tak… Problem w tym, że ja wiedziałem to jeszcze zanim otrzymaliście misję. Jednak nie przekonałem króla…nie zająłem się tym. Nie zauważyłem, że zdrada Krasena to nie jest wybryk jednego człowieka, ale część szerszych działań… Teraz już to rozumiem. Zdrajca jest w najbliższym otoczeniu króla. Ale to już nie ważne.
- Ale dokument! Nadal jest Twój. Tajne informacje…
- Oto twój dokument! Tajna wiadomość, w imię których poświęcamy najlepszych ludzi! Marny podstęp, podła próba lojalności! – to mówiąc wyjął zza pasa zwój pergaminu, złamał pieczęć królewską i rzucił pod nogi rannego.
- Masz swoje tajne wieści! O kapitalnym dla królestwa znaczeniu! Leż tu, zaraz sprowadzę medyka. A po kakofoni zza okna wnoszę, że wreszcie dotarła tu reszta straży. Zaraz wezmę w obroty tych idiotów i znajdę im zajęcie… A wy czego się gapicie! – ryknął na ludzi, którzy jeszcze pozostali w karczmie – Wynocha stąd! Ale już!
Wtem jego wzrok padł na karczmarza. Slawon stał za ladą, biały z przerażenia. Twarz starca wykrzywił ponury grymas.
- To tobie winienem podziękowania za rozwaloną głowę… Ehhh…. Przeklęta twoja mać, bodaj byś się nigdy nie urodził! Nie trząś się tak, nic ci nie zrobię. Miałeś odwagę działać, miej odwagę nosić konsekwencje… Karą będzie ci świadomość, że jesteś współwinny śmierci najwierniejszego i najbardziej prawego człowieka w tym chędożonym królestwie głupców. Na liście winnych zajmujesz zaszczytne, drugie miejsce – zaraz za mną…
Po tych słowach obrócił się, spojrzał na leżący na ziemi pergamin, splunął z obrzydzeniem i ruszył w kierunku drzwi.
Gdy wyszedł, długo jeszcze panowała głucha cisza. W tej ciszy leżący mężczyzna w czarnym płaszczu podniósł zwój z królewskim lakiem i przeczytał, co następuje:

Królewski jadłospis:
1. Śniadanie:
- jajecznica z pięciu jaj
- świeży bekon
- dwa dorodne pomidory
2. Obiad:
- pieczona baranina
- cztery surówki
- kasza w sosie E`guade…
Dalej nie czytał. Zniesmaczony opadł na ziemię i długo, z wściekłością zaryczał…

3509 wyświetleń
54 teksty
22 obserwujących
  • R.A.K.

    7 March 2012, 15:29

    Już Cię lubie, Ty Jakubie :)
    Trochę doooooogie, ale nie nudzi... fajnie się czyta.
    Pozdrawiam.

  • No_One_

    3 December 2011, 09:29

    Eee tam, dyplomatyczne...

    Miłosierdzie jest zaraźliwe(sprawdzałam) , również w sieci,
    więc nie dziwię się,że i Ciebie nie ominęło ;p

    "Marnuję okazje"? - sprecyzuj , bo nie lubię ;D

    Ja już napisałam jak u mnie ,
    i szczerze mówiąc ludzie owy burdel nazywają
    u mnie "artystycznym nieładem" :D
    Ja się rzucam tylko ,
    kiedy są błędy ortograficzne, czy w wymowie.
    A w jakiej ja jeszcze sferze mogę kogoś oceniać?
    Naturalnie, jestem proszona o swój punkt siedzenia(;p) ,
    ale tu już [...]

  • Kadet

    3 December 2011, 00:12

    Hahaha!
    Ano, jak odpowiada, to go nie zmieniaj. ;-)

    Heh, widzę, że dyplomatyczne wypowiedzi również Ci nieobce...
    "Nieczuła z natury"...no ciekawe... ;D

    Muszę Cię zmartwić, ale na tą opcję nie pozwala mój punkt siedzenia - wedle niego to jednak ja nieprecyzyjnie się wypowiadam... ;P A Ty nie masz problemów ze rozumieniem...
    (też postanowiłem być miłosierny ;D )
    A samo podejście poniekąd słuszne - sama się nie "odsłaniasz", jeszcze przewagę budując... Aż dziw, że teraz z takim uporem "marnujesz" kolejne okazje... [...]

  • No_One_

    2 December 2011, 23:08

    Ten tekst może być nieodpowiedni dla niektórych czytelników.
  • Kadet

    2 December 2011, 22:32

    Ano, to nasze "punkty siedzenia" są dosyć odmienne... ;-)

    Tą zależność w pełni rozumiem - też tak mam, że coraz trudniej mnie zaskoczyć, poruszyć, zadowolić... Tym trudniej, im więcej dobrych książek pochłonąłem... Puzo, King...no, po takich książkach rzeczywiście można stać się "nieczułym"... ;D

    Jeśli idzie o krytykę...widzę, że znów udowodniłem, że się językiem rodzimym posługiwać nie umiem. Oczywiście moje poglądy co do krytyki są zbieżne, tylko nie udało mi się stworzyć wyczerpującej wypowiedzi...
    Oczywiście, że liczę zawsze na wymianę poglądów, [...]

  • No_One_

    2 December 2011, 11:49

    Twoje wrażenie z mojego punktu siedzenia ,
    jest jedynie wrażeniem.

    Fakt, jestem wymagająca , bo prawda jest taka,że
    kiedy przeczytasz coś świetnego , to to co "przed".
    było ok , "po" jest do niczego.
    A,że czytam min.Puzo,Palahniuk'a czy King'a ,
    to na dobrą sprawę nic mnie tu nie zachwyca.
    Na zasadzie "Jeszcze się taki nie urodził, co by mnie dogodził" :D

    Co do krytyki...
    Ja jestem typem,który woli komentarze,
    prowadzące do dyskusji, wymiany poglądów.
    Tzw."Wzbogacacjące konwersacje".
    A dziwię się,że [...]

  • Kadet

    2 December 2011, 00:11

    Ano, ja właśnie też się nie znam i dlatego tak liczę na uwagi innych... Szczególnie, że nieraz uwagi "nieznających się" bywają niezwykle cenne. ;-)
    A swoją drogą, to Ty chyba jednak trochę się znasz... Choć może nie chcesz przyznać. Ale takie wrażenie odniosłem...

    Haha!
    Mam nadzieje, że to takie delikatne "namieszanie" i nie zaburza ogólnego konceptu... ;D

    Co do krytyki... Cieszę się, że wreszcie ktoś ma podobne do mnie poglądy. Ktoś, kto uznaje krytykę za rzecz cenną i potrzebną... Tego [...]

  • No_One_

    1 December 2011, 09:00

    Powiem Ci,że ja się nie znam za bardzo
    na opowiadaniach od strony poprawności,
    żeby nie powiedzieć wcale.
    To co czytam u Ciebie mi odpowiada,
    natomiast mnie osobiście mnogością wydarzeń
    namieszałeś we łbie :D

    Co do samej krytyki...
    Uważam ,że nie plusy i
    pochwały,a krytyka to najlepsza motywacja.
    Pozwala sie rozwijać , kształtować swój styl,
    i następnie Nam(czytelnikom) z czystą przyjemnością
    rzucać plusami i wchodzić bez mydła.

    A tak nawiasem mówiąc...
    Musicie się Wy - odbiorcy moich komentarzy,
    nauczyć,że ja nie lubię zaczynać od "podoba się",
    "fajne" etc., bo nie jestem miła.
    Natomiast są takie teksty (jak ten) , gdzie mogę
    się wypowiedzieć jedynie na temat ogólnego wrażenia,
    o! gdyby były błędy ortograficzne... :D
    Także niestety
    muszę Cię zawieść ,tym razem nie będzie
    motywacji w postaci krytyki.

    Miłego.

  • Kadet

    30 November 2011, 23:53

    O!

    Dziękuję uniżenie! Jeśli potrafię zainteresować, to bardzom rad. To teraz będę pracował nad utrzymaniem zainteresowania dłużej niż pierwsze linijki...

    Bardzo dziękuję za opinię, bo tylko na nie liczyłem, wrzucając teksty. Jeśli masz dla mnie krytykę, to proszę podaj - pochwała miła dla ucha, lecz to krytyka daje motywację i wskazuje drogę...

    Pozdrawiam! :)

  • No_One_

    30 November 2011, 23:15


    Podoba mi się nawet Twój styl pisania.
    Potrafisz zainteresować czytelnika.