Menu
Gildia Pióra na Patronite

ZATWARNICA

fyrfle

fyrfle

Powoli budzili się. Pocałunki, pieszczoty, wreszcie toaleta, odsłonięcie zasłon w oknach przestrzennego pokoju i bardzo dobrze wyposażonego dla turystów. Szczególnie też żyrandol i kinkiety z rogów jeleni budziły podziw za pomysłowość. Po chwili na parapet wskoczył kot i bardzo bardzo był zainteresowany tym, co działo się w rogu zewnętrznej części okna, a pewnie był tam pająk, albo osa próbowała dostać się do środka. Wiktor Dominik często zastanawiał się - czemu te osy, szerszenie, ćmy i trzmiele tak bardzo ciągną do pomieszczeń, w których oni z Anią się znajdują i doszedł do jedynie prawdziwej konkluzji, ze wszystkie te stworzenia chcą po prostu podpatrywać ideał kobiecości, którym jest Anna w kształcie i w duchu oraz w przymiotach genialności jej rozumu.

Powoli, spokojnie zrobili śniadanie - ser biały ze śmietaną przyprawami i świeżutkim szczypiorkiem. Do niego bułki i herbata oraz rozmowy rozmowy rozmowy. Potem bardzo bardzo silna kawa na start i galaretki produkowane w mieście, w którym urodził się legendarny niemiecki dyrygent Kurt Masur. Znowu rozmawiali, znowu się śmiali i ekscytowali popołudniową wyprawą do Cisnej. A potem ubrali się i wyruszyli na spacer po wsi. Długi spacer, który miał wieść też do Sanu, być uczestnictwem w trzeciomajowej mszy świętej oraz pysznym (jak Przepowiadali im miejscowi) obiadem w tutejszym ośrodku wczasowo-wypoczynkowym, w którym kucharką jest miejscowa kobieta i od kilkunastu lat swojej posługi podaje proste domowe obiady - takie, aby turyści po prawie całodziennych wędrówkach mogli się swojsko i do syta najeść, czyli talerz ma być pełny, a nie przystrojony oraz absolutnie niewymyślny, bo polski, a nie dla dziwoków katujących żołądki dziwnojadztwem.

Mogli jeszcze wybrać się do wodospadu, ale postanowili, że tam wybiorą się jutro albo przy następnym pobycie, który na pewno przeznaczą typowo na włóczęgostwo po Bieszczadach, ale kiedy to będzie? Jesienią? Nie. Raczej dopiero w przyszłym roku, bo kalendarz życia jest mocno już w tym roku wypełniony.

Poszli więc w lewo od domu i po chwili znaleźli się na moście nad potokiem Głębokim, i przyglądali się silnemu i wzburzonemu oraz pieniącemu się nurtowi, który rwał do Sanu rozbijając się co chwilę o wielkie kamienie. Po prawej stronie, na brzegu, strzeliście i dumnie rosła kwitnąc teraz samoistnie zaistniała w tym miejscu czereśnia i nadawała dodatkowego uroku całości spojrzenia, które w efekcie, w wyniku zmysłu wzroku otrzymywali Wiktor Dominik i Anna. Na brzegach potoku za to burzyła się majowa zieleń i pobudzały wyobraźnię korzenie drzew wymytych przez pieniste wody. Niektóre w wyniku tegoż pracowitego skrupulatnego działania, we współpracy z wiatrem pokładły się w poprzek nurtu, opierając się gałęziami o kamieniste dno i stanowiły wieczorami i nocą skróty dla wędrujących rysi.

Nacieszyli się tymi widokami i wyszli na główną drogę, może stuosobowej osady, niegdyś z wielkimi tradycjami, nim nienawiść i okrucieństwo nie wygnała stąd ludzi, a ich miejsce zastąpili po latach nowi i nieliczni. Po prawej stronie schodziło się nieco w dół do starej chaty bojkowskiej, w której mieści się teraz muzeum i miejsce prezentacji dokonań tutejszych twórców, ale ich dzisiaj pociągało słońce i niesamowite przebujne piękno przyrody. Przy drodze zaraz kwitnęły tysiącami mniszki, a dalej była rozkwiecona łąką. Było więc złoto, było biało i było zielono i fioletowo, a chwilę dalej szumiał potok, a za nim znowu łąka łany płonące kolorowymi płatkami kwiecia. Zaraz potem przechodzące w lesiste zbocza gór, które teraz maiły się odcieniami zieleni, bieliły od kwitnących czeremch i pulsowały bordowymi lampami wybudzających się z zimowego letargu w borowe liście bukami. Robiło się pięknie, ale mieli świadomość, że to tylko wstęp do cudowności i wszystkiego co postępuje w człowieku w związku z tym stanem. Wodzili więc oczami dookoła siebie i zaszczepiali się pięknem i odpornością na ludzkość płynącą z daru jakim są Bieszczady.

Powolnym krokiem, z zachwyconym wzrokiem, w szczęściu słuchem zbliżali się do ośrodka wypoczynkowego, ale nim go minęli, to wczytali się w treść czarnego na lazurowym, czyli na tablicy ktoś pięknie opisał historię wioski - bogatą, pełną nadziei i pracy, aż do II wojny światowej, która zakończyła się sąsiedzką nienawiścią, za którą poszły fale okrucieństwa, które dopiero przecięła bezkompromisowa siekiera akcji "Wisła", wyrywając z korzeniami winnych i niewinnych, w wyniku jej znaleźli się w Rosji i tak zwanych ziemiach odzyskanych i Bóg wie gdzie jeszcze. Wrócili tutaj po dziesięciu latach zupełnie nowi ludzie, a po tamtych zostały wspomnienia, zgliszcza cerkwi, młynów, tartaków, spalone wsie, próchniejące krzyże na cmentarzach i butwiejące, przewracające się kapliczki, a w sumie razem niesamowita legenda i duch Bieszczad, przyciągająca tutaj miliony szukających ciszy, chcących poczuć się wyjątkowo, uwierzyć, może nawet być dotkniętym skrzydłem bieszczadzkiego zielonego anioła.

I dzisiaj jest ich tutaj całe zastępy, przyjechali z całej Polski, przy ośrodku stoją samochody z rejestracjami warszawskimi, lubelskimi,gdańskimi, wrocławskimi, olsztyńskimi i szczecińskimi. Bieszczadują, a więc wędrują, jeżdżą konno, palą ogniska, grille, jedzą i dużo piją,a potem niestety dużo dużo śmiecą. Niestety zbyt wielu czuje się ponad wszystko, a więc ponad zasadami, ponad kulturą, ponad ekologią, ponad ciszą, bo przyjechali z wielkich aglomeracji i muszą zabić w sobie zapijając pęd, dyskryminację, poniżenie, okrucieństwo sprawowania władzy czy popędzania niewolników. A żeby to zrobić, to nie umieją dostrzec tutejsze anioły, a upodlają się, jeszcze bardziej uwalniając ze siebie bestię.

Moment za ośrodkiem wczasowym Anna i Wiktor Dominik schodzą trochę z pobocza asfaltowej ulicy i podchodzą do kamienia, a na niej pamiątkowej tablicy z 1974 roku upamiętniającej funkcjonariuszy Milicji i Służby Bezpieczeństwa, którzy w latach 1944-1947 zginęli tutaj, walcząc o to, żeby Bieszczady były polską ziemią, a walczyli z bestialską Ukraińską Powstańczą Armią. Czuli wzruszenie i szacunek dla społeczności, która czci ich pamięć, nie pytając jakimi Polakami - czerwonymi, czarnymi, brunatnymi, zielonymi? To nie ważne, bo najważniejsza jest Polska, a w niej Ci, którzy mówią o sobie - jesteśmy Polakami. Wprawdzie nasi spacerowicze zdecydowanie woleliby, abyśmy wszyscy byli jedno pod batutą kościoła rzymskiego, z jasnymi zasadami chrześcijańskimi w życiu, bez ateizmu i europeizmu, ale zdawali sobie, ze tak się raczej nie da. Trzeba tylko tłuc do łbów, ze ci tutaj ginęli, żeby ta ziemia była naszą Polską i Polaków, więc nie można teraz sprzedać za żadne pieniądze zasad polskości, religii naszej, tradycji naszej, bo my to Siłaczki i będziemy naszością o kąsku lada jakim, a nie taplać się w zdradzie, oferującej obce -nawet to nie są kultury, bo przeważnie dzicze i namawiającej do zrównania zboczeń z normalnością. Byli niezależni, niepokornie niepodporządkowywali się często lewackim naukom swojego przywódcy religijnego. Ich zdaniem rację mieli jego poprzednicy, jak Jan Paweł Drugi, który nawoływał do wolności odpowiedzialnej, a stwierdzenia "róbta co chceta", to esencja podszeptu Szatana. Przyjmujcie do swoich domów tych, którzy odrzucają Chrystusa i są babilonem, to jest podcinanie gałęzi na której siedzimy. Oni mają swoje drzewa i nie miesza się nawet iglak z iglakiem, a co dopiero dąb z sosną, a dopiero jest chorym, żeby takie dwa drzewa połączyć w jedno.

Szli dalej potem, podziwiali z lewej strony zieleń łąk, które na całe kwartały zamieniały się w biel pewnych drobniutkich kwiatów, a za nimi następowały żółte kapy, a więc mini królestwa kaczeńców, które zatrzymywały ich, przytrzymywały w zachwycie i sprawiały, że ich życie było życiem, a nie przemijaniem bez odnalezienia siebie, czy powtarzaniem błędów innych, aczkolwiek mówią tym ludziom i oni sami wierzą, że aspirują, że mają cele, że się realizują, będąc esencją niewoli.

A widoki są wciąż przepiękne i stają się jeszcze w pięknie coraz bardziej intensywniejsze,jak ta łąka przechodząca w krzyże i nagrobki cmentarza, którym to tam spoczywającym, cudnym laurem za życie są tysiące mniszków i kaczeńcy. Glorią i aureolą biel gęstości kwiatów dzikiego drzewa owocowego, górującego nad tym miejscem świętej bohaterów pamięci, naszej świętej pamięci o nich.

Kolejne kroki w zamyśleniu, pięknie i analizujacym zastanowieniu. Znów tysiące kwiatów, znów przepiękność majowej łąki, wiodącej na zbocza i szczyty w odcieniach zieleni płonące, słońcem malowane, jego promieniami iskrzące. Górska chata, przy niej cudność wszechkolorowości poprzez tulipanów dźwięk rajskiej muzyki napisanej z barw. A za domem pod drzewami zielonymi i ukwieconymi ule, w których pszczoły powołują czule i namiętnie przezdrowe dzieło, strukturę cudnego smaku - miody wielokwiatowe, w odcieniach smaków, w których znajdzie się dni majowe, popołudnia czerwcowe, czy choćby zachwyty te wrześniowo - paźdzernikowe, a więc ogień płonących złotą jesienią połonin.

Dalej dalej w piękno, krok po kroku w przód, a w nim cud cud i jeszcze jeden cud,czyli znowu pali się na złoto ziemia, a te rumieńce to ponownie kaczeńce, a za nimi wiją się wierzbowej wikliny zakręceńce, a nad nimi jak sztucznym ogniem czeremcha bielą bucha, ależ naprawdę, ależ genialna, ależ budująca, ależ prawdziwie życiodajna strawa dla rozumu i ducha.

Gdy ze złotem łąki skończyły, to się nagle w wybieliły i zielenią drobniutkie kwiaty otuliły, trawy bujnej i soczystej, w której rodzi się tlen, a więc z niej, z tych źdźbeł to powietrze niczym nie skażone, przeczyste. A nad nimi motyl ów czerwony lata i z tym kolorowo-czarnym lot swój splata. Cztery koła, trzy spirale i chwilę potem już osobno figlują dalej. Jednak psu nie imponuje lotów ich nośność, zdaje się jest znudzony, szuka czegoś więcej, w oczach ma samotność, w nogach kroki do towarzystwa. Coś wędrującym zdaje się ,że poszuka i znajdzie.

Naprawdę trudno jest iść im dalej, bo tutaj jakby ktoś polewał kieliszek śliwowicy siedemdziesięcioprocentowej za kieliszkiem, a więc łąka za łąką, kwitnienie za kwitnieniem, olśnienie za w podziwie rozrzewnieniem. Kolejne i kolejne,chwile pełne nadziei i i wiary bezbrzeżnej. Nie ma brzegu, nie przybiją do portu, tu nie będzie mielizny, tylko wkraczanie w głębie coraz bardziej w zachwytach i w radości lubieżne.

Chwilę przerwy w łąkach, w której pora na ludzkie domy, a przed nimi rów melioracyjny milionem mniszków dzisiaj przystrojony. Trzymają się za ręce, które puścić sobie tylko pozwalają na pstryknięcie zdjęcia i upamiętnienia tych chwil, światu poniesienia ich w podzięce i dobrej o dobrym dla dobrego człowieka budowania. Idą szczęśliwi, idą uśmiechnięci,idą w cud bieszczadzkiej wiosny zaprzęgnięci, ale idą radośni, nie krzywią się ni chwili, wiedzą, że zyskali wszystko i nic nie stracili. Idą idą idą, zbierają moment za momentem, rytm się ich żyłach budzi, to co widzą, co czują staje się ich duszy pulsem, a kładąc palec na przegubach dłoni, już widzą, bo czują, ich tętno Bieszczadów tętnem.

297 714 wyświetleń
4773 teksty
34 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!