Menu
Gildia Pióra na Patronite

Dzień z życia trupa

Maimen

Powietrze pokoiku przeszyło Bethowenowskie "Dla Elizy". Trzeba przyznać, że zdecydowanie to właśnie termin pokoik najlepiej oddaje istotę tego pomieszczenia. Małe, może trzy na cztery, z łóżkiem w kącie i małym drewnianym stoliczkiem przy nim. Na przeciw stała stara, drewniana szafa. Na ścianie wisiał kalendarz od siedmiu lat wskazujący ten sam dzień. Siódmy sierpnia 1981. Łóżko zaścielone było tradycyją pościelą w kwiatowe wzory. Pomimo, że łóżko było dwuosobowe, pod fałdami kołdry definitywnie znajdowała się tylko jedna osoba. "Dla Elizy" przybierało na sile. Dźwięk pochodził z budzika ulokowanego na stoliczku. Leniwe wskazówki, jeszcze zaspane wskazywały już godzinę siódmą siedem. Z pod kołdry wyłoniła się biała kość. Najpierw jedna, potem druga, w końcu kości te wyraźnie uformowały kształt ręki sięgającej w stronę budzika. Lekko poszarzałe paliczki z idealnie przyciętymi paznokciami uderzyły w budzik. Bethowen odszedł w niepamięć. Ręka szkieletu sprawnym ruchem odrzuciła pościel. Kościotrup zaprezentował się w całej okazałości. Nagle zamarł. Powietrze wydało się martwe w jednej chwili. Trup skierował swe oczy ku górze, gdzie od sufitu na długość około pół metra widniała stróżka zasniętej, ciemno czerwonej, wręcz karmazynowej krwii. W sposób niesamowicie zwinny jak na nieboszczyka przemknął do drzwi pokoiku, wypadł na korytarz, a z tamtąd dwoma susami dotarł do łazienki. Porwał ręcznik i mocno namoczył go wodą. Następnie powrócił w niemniejszym pośpiechu do sypialni i starannie wytarł krew co do zaschniętej kropelki. Krople potu na czaszce jednoznacznie wskzywały, że poważnie przejął się zaistniałą sytyacją. "Niedobrze, niedobrze" wymamrotał przez pożółknięte zęby. "Jestem spóźniony" dodał po chwili obdarzając jednocześnie szybkim spojrzeniem zegarek pozostawiony nieopodal budzika na biurku wczoraj wieczorem.

Możliwie szybko wykonał on wszystkie zwyczajne czynności, takie jak każdy z nas, przed wyjściem z domu. Na początek obmył kości czaski starając się nadać im już dawno utracony biały połysk. Następnie szybko umył zęby i zaczesał swoje krótkie siwe włosy na bok używając przy tym nie małej ilości brylantyny. Oczywiście, nie było jej także za dużo. Ubiór powinien być stosowny. Nie można pozwolić sobie na żadne ekstrawagancje, na takim stanowisku. Człowiek na którym ciąży odpowiedzialność, powinien być jej godny i wyrażać to także strojem. Powtarzał te słowa za każdym razem przed lustrem, gdy myslał o tych zabawnych chłopakach z sąsiedztwa robiących te tak zwane 'modne' fryzury zalewając umęczone po poprzednim dniu włosy nową falą żelu każdego ranka. "Nonsens... i to napewno złe dla włosów" skwintował. Gdy już był gotowy przemierzył ponownie korytarz i znów znalazł się w pokoiku. Otworzył szafę. Wyciągnął wieszak z napisem 'piątek'. Zasadniczo wcale nie musiał wybierać akurat tego. Każdy zestaw, czy to piątkowy, czy środowy był identyczny. Czarne bawełniane spodnie zaprasowywane rzecz jasna w kantkę i biała koszula. Krawat w odcieniu ciemno brązowym. Na krześle, które wczesniej umknęło mojej uwadze, a znajdowało się nieco za stoliczkiem zawieszona była jasno brązowa marynarka jednrzędowa, ni to sportowa, ni elegancka. Pośrednia byłoby tu najlepszym określeniem. W takiej można iść do pracy ale zdecydowanie nie na elegancki bal. Była już lekko podniszczona ale mimo to, nasz bohater bardzo ją lubił. Zapinana pierwotnie na trzy guziki, obenie jedynie na dwa, gdyż trzeci "gdzieś się zapodział" podczas wykonywania pracy. Kościotrup ubrał już spodnie i koszulę i własnie wiązał krawat. Było to takie jego małe hobby. W młodości bardzo dużo czytał o tym, jak zawiązać go poprawnie i elegancko. Oczywiście umiejętność ta nie została nigdy doceniona, chociaż sam kościotrup wciąż ma w duchu nadzieję, że kiedyś prezydent albo premier w sytyacji ogólnoświatowego kryzysu będzie potrzebował jego pomocy w zawiązaniu go odpowiednio. Gdy węzeł dotknął już i ściśle przyległ do kręgów szyjnych Sam ( bo oczywiście tak się nazywał ) nałożył marynarkę i rozpoczął codzienną wyliczankę. "Klucze, portfel, karta wejścia... wszystko mam". Był to swojego rodzaju rytułał. Taki obrządek regularnie odprawiany co rano. Przecież każdy z nas ma coś w tym rodzaju. Taką wyuczoną litanię rzeczy niezbędnych w danym dniu.
Wyszedł zamykając wszystkie trzy zamki. Mieszkał w małym domku na uboczu miasta pod numerem 77. Skierował swe kroki do pojazdu zaparkowanego z taką precyzją jakiej nigdy nie spotkaliście i z pewnością nigdy nie spotkacie. Auto było wymierzone idelanie pomiędzy koniec przekątnej trawnika przed domem. Jego drugi koniec znajdował się równolegle do domu w odległości podwojonej przekątnej trawnika. Sam trawnik był raczej mały. Jak cały domek z resztą. Nie oszukujmy się, trzy pokoiki w tym przedpokój i łazienka to raczej nie willa. Thomson ( bo tak oczywiście miał na nazwisko ) już miał odważnie zejść z chodnika a ulicę, gdzy zobaczył na niej stróżkę krwii płynącą z góry. Z dużą dozą niepewności spojrzał na nią jeszcze raz. To na pewno była krew. W ułamek sekundy po tym zza rogu wyłonił się pędzący dobre 70 kilometrów na godzinę pojazd. Za kierownicą dojrzeć można było oblepione żywym mięsem sylwetki ludzi. Twarze wyglądały jak zaraz po poparzeniu kwasem. Widok ten przyprawił Sama o mdłości. Wóz przejechał. Po dłuższej chwili nasz szkielet upewnił się, że stróżka krwii zniknęła z ulicy i wkroczył na nią kierując się w stronę drzwi kierowcy. Otworzył je i jednym sprawnym ruchem wgramolił się do środka i już miał odpalać, ale wrócił jeszcze do drzwi upewniając się, że na pewno są zamknięte. Odjechał. Jechał jakieś dziesięć, piętnaście minut ze stałą prędkością, nie wykraczającą rzecz chyba jasna poza określone przez kodeks drogowy normy. Sam Thomson lubił jeździć samochodem. Trzeba jednak wtraźnie zaznaczyć, że nie można uznać za jazdę, która to przecież w zamyśle ma dostarczać przyjemności i relaksować, szaleństw jak te które dane mu było widzieć przed chwilą. " Należy zachować powagę, człowiek nie jest ziwrzęciem i musi zachowywać się godnie " podsumował rozważania parkując na stałym miejscu pod swoim zakładem pracy.
Zanim opuścił pojazd przejrzał się jeszcze raz w lusterku wstecznym i dwukrotnie poprawił poluzowany na czas jazdy odważnie, lecz nie zbyt odważnie, krawat. Zamknął swój siedmioletni wechikuł i niezbyt agresywnym, lecz zdecydowanym krokiem ruszył w stronę biura. Dzień zapowiadał się pracowicie. Jak każdy innym. " Na takim stanowisku, to zrozumiałe, że praca jest cięższa niż na przykad na jakiejś podrzędnej posadzie w dolnej części budynku". Trzeba przyznać, że miejsce pracy pana Thomsona mieściło się na piętrze siódmym w tym dziesięciopiętrowym budynku w centrum miasta. Sam dużo słyszał o tym, że z dachu rozciąga się piękny widok na wielkie połacie łąk i lasów, które mieszczą się za miastem, ale nigdy nie miał na tyle odwagi aby to sprawdzić. Poza tym, cóż w tym takiego. To tylko trawa i drzewa. Nic ciekawego. Dużo bardziej pasjonująca może być jazda samochodem, oczywiście, jeżeli jest on prowadzony umiejętnie. Szkielet zawsze wchodził schodami. Po przekroczeniu drzwi rzucił tylko pogardliwe "witam" do obrastającej coraz bardziej mięsem recepcjonistki, którą własnie przyłapał na flirtowaniu z workiem tłuszczu i mięsa zwanego potocznie ochroniarzem. Nawet nie odpowiedziała. Oburzony kościotrup skierował się w stronę schodów. Jak już wspomniałem nie jeździł windą. Nie była to jednak jego fanaberia. Na swoje stanowisko w sprawie windy w budynku miał szereg argumentów. Czy wiedzieliście, że średnio pięc tysięcy ludzi rocznie ginie w takich wypadkach, jakie mogą zdarzyć się w windzie? Nie, ale Sam zdawał sobie z tego sprawę. Poza tym odór jelit na których owe windy się poruszały był nie do zniesinia. "Najlepszymi rozwiązaniami się te sprawdzające się od lat".
Wszedł do swojego biura. Jego miejscem pracy był dział księgowości. Biurko natomiast można było poznać już z daleka. Panował na nim sterylny porządek. W dolnej szufladzie mieściła się szkatułka z perfekcyjnie zachowaną wątrobą. Gdyby poprosić jakiegokolwiek innego pracownika o otworzenie szkatułki zapewne zbył by was jakąś marną wymówką. Od takim "nie mam czasu". Powód jest chyba jasny. Wątroby współpracowników były zniszczone. Utraciły swą świetność już dawno temu wraz z kolejnymi kieliszkami wypijanymi przez te "ogłupiałe, nie dbające o siebie bezmózgie stworzenia" jak określił to Sam. Lecz zaraz po tym w duchu przeprosił ich za to stwierdzenie. Chyba wszyscy się zgodzimy, że tymi słowami stanowczo nagiął reguły wzajemnej dobrej komunikacji, nawet, jeżeli była to tylko ot taka wolna myśl. Komunikacja jest ważna. Pozwala na przekazanie własnych myśli w sposób ogólnie zrozumiały i klarowny. Pan Thomson podszedł do swojego biurka pokonując trzy zakręty manewrując stopami pomiędzy wszechobecną siecią naczyń krwionośnych. Całe pomieszczenie było nimi oblepione. Poskejane jakimś bliżej niezidentyfikowanym mazidłem któremu zdarzało się podczas większych firmowych imprez skapywać z sufitu, plamiąc jednocześnie jeszcze w mairę czystą, szarą, jak najbardziej pospolitą wykładzinę. Jak już mówiłem szkielet dotarł do biurka i zasiadł za nim. Nim zdąrzył się obrócić poczuł na karku słodki zapach, niczym swąd palonego ciała. Był to niewątpliwie pan White, jego przełożony. Ten typ z długimi, nieokrzesanymi włosami sprawiającymi wrażenie zabetonowanych na amen był wyjątkowo denerwującą postacią. Nigdy nie dogolony i skupiający całą swą uwagę jedynie na płci przeciwnej, gotów odstąpić własne stanowisko za pare minut sam na sam z kobietą. Gdy Sam zwrócił się w jego stronę, jego oczom ukazał się duży stek z jeszcze większą ilością tłuszczu i czarnymi poskręcanymi włosami. Jego oddech wydobywający się z trzy dni nie mytych ust znów bezczelnie wdarł się do płuc podwładnego. White bez słowa upuścił na burko pokaźny stos segregatorów po czym odszedł w stronę swojego gabinetu gdzie już czekała kolejka kandydatek na asystenki.
Całe porządkowanie najwidoczniej nie zdało się na nic, gdyż piętnaście kilo papieru skutecznie zburzyło harmonię miejsca pracy Sama. Ten jednak się nie zniechęcił. "No dobrze... obowiązki przede wszytskim, nie mam na co narzekać" pomyślał " Zróbmy tutaj porządek". Ład był jedną z tych rzeczy które kościotrup cenił najbardziej. Wszystko we wszechświecie ma swoje miejsce i właśnie tam powinno się znajdować. Zdanie to dodawało mu otuchy w jego poprzedniej pracy. Przed kilkoma laty był on sprzątaczem w tym właśnie biurze. Długa, ciężka i monotonna praca była nie do zniesienia do tego stopnia, że pewnego dnia targnął się nawet na własne życie, a przynajmniej tak myślał, łykając całe opakowanie witaminy C. Po doprowadzeniu miejsca do poprzedniego stanu Sam podniósł pierwszy segregator i rozpoczął żmudne podliczanie dochodów i rozchodów. Mniej więcej tak minął mu dzień aż to dwudziestominutowego 'czasu na obiad', czyli po prostu przerwy. Przerwa odbywała się zawsze o tej samej porze, między dwunastą czterdzieści, a trzynastą. Obiad jadano natomiast w firmowym bufecie na trzecim piętrze. Thomson nie lubił tego. Zawsze cały pokój pracowników, do tej pory tak cichuch i spokojnych od czasu do czasu wykonujących telefon zamieniało się w jak to określał "dziką drużynę footbolu amerykańskiego". Bite dwadzieścia minut żartowali, śmiali się i rozmawiali o polityce czy kobietach. To nie były tematy dla niego. Polityka go nie interesowała, ponieważ obiecujące poprawę kawałki mięsa nie były w jego typie. To było zbyt odważne. Kiedyś głosował, ale od czasu gdy został zmuszony do wypełnienia karty zwiniętym w rulon płatem skóry zaprzestał tego. Kraj poradzi sobie beze mnie, twierdził.
Kobiety też nie były jego ulubionym tematem rozmów. Owszem kiedyś, w odległej już przeszłości, kiedy jeszcze oczodoły w jego czaszce nie ziały tak potwornym zmęczeniem nieomal ożenił się. To był rok 1981. Lato było upalne. Pewnego dnia podczas koszenia trawnika ujrzał po przeciwnej stronie ulicy cudowną istotę. Była piękna, młoda. Miała blond włosy. Zza rogowych, czarnych okularów błysnęły w jego stronę cudownie niebieskie oczy. Lato osiemdziesiątego pierwszego było jeszcze czasem, gdy Sam miał małą grządkę z kwiatami. Zerwał jedną z róż i po przebiegnięciu ulicy odważnie jak nigdy wręczył ją owej kobiecie. Nazywała się Elizabeth. Pochodziła z Sycyli, jej rodzice osiedlili sie w Ameryce na początku lat trzydziestych podczas wielkiej emigracji. Los chciał, że byli w swoim typie. Spotkali się parę razy, rzecz jasna na spacer czy kawę. Nic więcej nie zaszło. Było by przecież wysoce niestosowne, gdyby przechadzali się w najlepsze trzymając się za ręce, czy nie daj Boże całowali. Taka sytuacja była nie do pomyślenia, a co dopiero do zaakceptowania. Chcieli się pobrać. Byli niemalże pewni tego. Wtedy właśnie napotkali przeszkodę. Był siódmy sierpnia. On miał poznać teścia. Wiedział już o nim całkiem sporo, ale nic nie mogło go przygodować na to co miało nastąpić. Po zajechaniu pod podany adres jego oczom ukazała się rzeźnia. Nie była ona zwyczaja. Wyglądała jak żywcem wyciągnięta z koszmaru sennego. Zamiast trawy z trawnika wyrastały żyły. Płytki chodnika zastępowały ludzkie skaply, a dzownek do drzwi wykonany był z nosa. Dom był koloru czerwonego, pomalowanego najpewniej krwią. Nagle drzwi, a raczej deska obrośnięta pokaźną ilością tłuszczu uchyliła się i z wnętrzności tego miejsca wytoczył się przyszły teść. Człowiek bardzo przy kości, w całości porośnięty ponad trzydziestocentymetrową warstwą żywego mięsa. Był przeraźniliwe czerwony. Ruchem ręki odgarnął żyłę, która właśnie wplątała mu się do ust i zaczął wołać, zapraszając do środka Sama. Ten jednak był zbyt przerażony tym co ujrzał. Odpalił auto i w mgnieniu oka, ale rzecz jasna zgodnie z przepisami, odjechał. Nigdy więcej nie widział Elizabeth. Poprzysiągł, że już nigdy się nie zakocha i nigdy nie będzie rozpamiętywać tego wydarzenia. Chciał o tym po prostu zapomnieć.
- A co Ty myślisz o obecnym prezydencie? - pytający głos wyrwał Sama z zamyślenia. Lekko rozkojarzony począł szukać źródła dźwięku. Znalazł je w Bobbym. Pociesznym, lekko zatłuszczonym facecie siedzącym w kącie sali pożerającym siódmego pączka.
- Ja? A, a cóż ja miałbym...bym myśleć? jestem tylko obywatelem tego państwa, płacę podatki. Nie mam obowiązku się tym inretes... interesować. Dla mnie mogło by go i nie by...być, świat był...by był spokojniejszy - wyjąkał lekko zagubiony.
- Jak tam chcesz - odpowiedział Bobby - słuchaj Sam, może wyskoczyłbyś dziś z nami po pracy na piwo? Wiesz... mały pokerek, piwko, mecz. Typowy męski wieczór? Co Ty na to?
- Myślę, że jest to absolutnie wykluczone - tym razem pewnie zripostwał - człowiek na takim stanwisku powinien zachowywać się odpowiednio do powagi wykonywanej pracy. Co jeżeli zostanę wezwany? Jak wyobrażasz sobie prowadzenie auta po piwie!? To całkowicie nieakceptowalne! Powinniśmy reprezentować warstwę ułożoną i żyjącą według ważnych wartości. A nie popijającą piwo! To nawet nie jest zdrowe!
Bobby po przeanalizowaniu tego stwierdził, że się poddaje i już więcej nie próbował. Spokojnie dojadł ostatniego pączka i dźwięk dzownka zasygnalizował konieczność powrotu na siódme piętro. Sam wrócił na swoje miejsce. Ostatni z segregatorów podliczył o godzinie szesnastej siedem i po oddaniu ich ruszył w stronę wyjścia. Nikt w budynku nie robił problemów z wypuszczeniem go. Pan Thomson nie był osobą konfliktową. Spokojnie wyszedł przed budynek firny i zasiadł za kierownicą. Drogę powrotną pokonał w niespełna godzinę. Zazwyczaj trwało to dłużej, ale akurat dziś nie było aż tak dużych korków jak zazwyczaj o tej porze. Zajechał przed swój dom delikatnie manewrując pomiędzy końcem chodnika i trawnikiem, tak aby go nie zniszczyć. Udało się.
Po odstawieniu teczki do przedpokoju Sam postanowił sie przejść. Lubił spacerować tak samo jak prowadzić auto. To był sport dla niego. Oczywiście nie można też przesadzać. Dwa kółeczka dookoła ulic które biegną dookoła domu wydawały się czasami aż zbyt długie. Wszytsko z umiarem. Nie można przesadzic. Podczas spaceru natknął się na widok wprost odrażający. W jednej chwili ulicą przelała się fala krwii zmieszanej z innymi wydzielinami ciała. Naprzeciw, po drugiej stronie ulicy pan Thomson ujrzał wypożyczalnię filmów dla dorosłych. Duży baner w kształcie nerki, a właściwie po prostu ogromna żywa nerka na której znajdował się ogromny napis "XXX" który miał przyciągać klientów przyprawił Sama o odruch wymiotny. W oczy rzucił mu się jakiś inny przechodzień, który bardzo ochoczo w przeciwieństwie do niego zanurkował w mieszaninie płynów znajdujących się na ulicy po to, by po obrośnięcu mięsem przedostać się na drugą stronę drogi i pożyczyć jeden z filmów. Szkielet opuścił to miejsce najszybciej jak mógł. " Co ja sobie myślałem, zapuszczać się w takie miejsca. Mogli mnie napaść, albo zabić. Nie powinienem tak ryzykować. Osoba na moim stanowisku powinna być bardziej odpowiedzialna" Ta ostatnia myśl przyprawiła go o wyrzuty sumienia. Zawsze uważał, że potrafi panować nad sobą, a tutaj przy pierwszej lepszej sytuacji czuje się tak niezręcznie. To się nie powinno wydarzyć.
Gdy wrócił do domu była już gdzina dziewiętnasta. Ściągnął marynarkę, z której szybkim ruchem strzepał pozostały na niej siwy włos. Następnie poluzował krawat rozpiął guzik koszuli. Sam nie oglądał wiadomości. A przynajmniej zaprzestał tego od czasu, gdy z wnętrza urządzenia zaczęła kapać ślina pomieszana z krwią. Raz zdarzyło się nawet całe jelito zaplątane pomiędzy kanałem czwartym i piątym. Radia nie słuchał z tego samego powodu. Ściągnął koszulę i poszedł napuścić wody do wanny. Swoją drogą w mieszkaniu tym wanna jest bardzo ciekawym przedmiotem. Nie chodzi mi tutaj o jej wygląd, gdyż tu nie różni się niczym od innych, ale jej historia jest dość ciekawa. Siedem lat temu, gdy Sam postanowił zrobić remont, tak aby przystosować mieszkanie do swoich trupich potrzeb długo myślał nad tym czy wybrać wannę, czy prysznic. Prysznic wydawał się tańszy, ale wanna okazała się po podliczeniu ofiar śmiertelnych w skutek wypadków w tym roku bezpieczniejsza. Długo myślał także nad jej modelem. Która może być stabilniejsza,a która bardziej komfortowa. Wybrał tą bezpieczną. " Na takim stanowisku stała możliwość bycia do dyspozycji jest nieodzowna, a jeżeli na przykład złamię nogę? To może być koniec mojej kariery. O nie, mała niedogodność nie może narażać człowieka mojego pokroju na kontuzję".
Po wieczornej toalecie udał się w stronę pokoiku gdzie upewnił się, że budzik jest poprawnie nastawiony na siódmą zero siedem po czym zgasił światło. Sam zawsze zasypiał na prawym boku. Na lewym podobno według statystk częściej zdarza się zawał serca,a to przecież było by złe dla jego współpracowników. Kto miałby podliczać dochody?
Dziś także położył się na prawym boku. Nie chciał umierać. To w sumie zabawne. Przecież trup nie może umrzeć drugi raz.
Zasnął.

1477 wyświetleń
32 teksty
4 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!