WIGILIA ROKU 1989.
Popołudnie. Siedział na swojej pryczy po obiedzie. Wybór. Zostać tu i dzielić się opłatkiem z marynarzami, którzy za nim nie przepadają. Zwłaszcza z marynarzami obsługi stałej, z których jeden szczególnie - Hanys, mówił mu jak go nienawidzi. Miał nadzieję. Modlił się, że ten typowy kopalniok pojedzie w cholerę. Dostanie urlop. Ale został pierun.
Miał przepustkę stałą. Wyborem była kolacja wigilijna dla przyjaciół organizowana przez szefostwo i pracowników jednego lokalu, nie na tym głównym deptaku z Neptunem w Gdańsku, tylko tej równoległej, z tyłu, za głównymi kamienicami. Tam było dużo przytulnych knajpek. Jedną z nich sobie upodobał i 2-3 razy w tygodniu tam bywał. Zaprzyjaźnił się z włascicielami i obsługą oraz kilkoma stałymi bywalcami.
Wybrał. Ubrał mundur wyjściowy i pokuśtykał na przystanek SKM. Przyszedł. Byli przeszczęsliwi jego obecnością. Dawali mu prezenty. Przepraszał, że nie ma dla nich nic. To było nieważne, pocieszali go. Był im sam w sobie, prawie jak ten Nowonarodzony.
Z głośników, z których codziennie wydobywała się smooth jazzowa muzyka albo psychodelia Pink Floyd lub Dead Cane Dance, wyjątkowo płynęły najpiękniejsze polskie kolędy
Opłatek. Życzenia. Płacze. Rozmowy, rozmowy, rozmowy. W nich wielka niepewność jutra. Dwanaście, to było samych dań z ryb. I nietypowo. Wielkie święto. Wielka radość. Szampan zatem. Potem, mimo ryb, czrwona wytrawna Rioja. Śpiewanie kolęd. Spotkali się ludzie, którzy znali przynajmniej trzy zwrotki kilkudziesięciu polskich kolęd.
Autor