Menu
Gildia Pióra na Patronite

5182*

fyrfle

fyrfle

Pan doktor już chyba od 1999 roku namawiał mnie do wyjazdu do Mosznej. Choroba zżerała mnie i coraz bardziej i coraz częściej pogrążałem się w wielotygodniowych odlotach w lęk i natręctwa. Jedź mówił, ci lekarze nie są z mojej bajki, ale wiem od innych pacjentów, że po zamku chcą żyć i sama perspektywa powrotu do cesarskich komnat, do parku, do koni sprawia, że trzymają się życia i starają się je organizować, aby ogień nie przygasał, i żeby w zamku stał się wielką watrą.

Opierałem się, bo jednak CTN miało status szpitala, a dla mnie to było wykreślenie się ze społeczeństwa, potwierdzenie bycia psychicznym. To znaczy ja to wiedziałem, ale dowiedzą się o tym rodzina, sąsiedzi, w pracy. Już nikt mi nie poda ręki, a będą gadali, to ten z żółtymi papierami i stanę się przecież epicentrum obmowy. Możesz być pijakiem, bić żonę, kopać dzieci, ale porządny człowiek nie idzie w takie miejsce i pozwala sobie na takie odczłowieczenie. Tak się mówiło. Psychiczny to świr. Nikt nie znał słów neurastenia, depresja, ani symboli F48.0 czy F41.2. Nomenklatura normalnych uczciwych ludzi to świr, psychol, ten co w był w wariatkowie.

Przekonałem się w roku 2005. Chwila bez nadziei i bezwartości i a niech tam, niech się dzieje, mam dość i wysłałem skierowanie. Po półtorej roku odpowiedź z zaproszeniem do zamku. Wyrzucić nie wyrzucić. Kit, niech się dzieje. Odesłałem potwierdzenie przyjęcia zaproszenia. Miałem tam być zdaje się we wrześniu. Musiałbym teraz spojrzeć w wypisy, ale nie chce mi się grzebać. Autobusem do Opola i autobusem do Mosznej. Dzisiaj ponoć autobusem tam się nie dojedzie. Przy murze stadniny, a na przeciwko parkingu rósł przecudnej urody i kwitł słonecznik. Dęby urzekały, lipy i jezioro. I te wierze. Ponoć Disnej inspirował się zamkiem w Mosznej tworząc logo, które pojawia się przy każdym filmie.

Skierowali mnie na oddział a, na czwarte piętro w zachodnim skrzydle zamku. Boże co ja tutaj robię? Uświadomiłem sobie, że ja nie lubię specjalnie ludzi, a tutaj ich tylu i tak ciasno mi było. Byłem przygnębiony z myślami o ucieczce. W pokoju miałem Brewiarza i psychologa Ondraszka. Ondraszek potem był chodzącym gabinetem psychologicznym dla pacjentów CTN. Brewiarz nie wytrzymywał naszych dysput o Policji, świecie, polityce i religii i przeniósł się do oddziału b, my nazywaliśmy go geriatrycznym. Przyszedł Ramsztajn na jego miejsce, stale zapowiadał samobójstwo, ale nie miał czasu bo bawiliśmy się wszyscy świetnie ze sobą i stawialiśmy mu, więc lepiej mu było żyć jak umierać. A w ogóle, to ocalenie zawdzięczam "królowej" z mojego miasta, która wciągnęła mnie w istny wir życia towarzyskiego i się dałem ponieść na te spacery do Łącznika, na te fajfy, na te ogniska i wycieczki po Opolszczyźnie i Czechach. Drugim czynnikiem były społeczności, czyli spotkania grupy ranne i dyskusje na tematy społeczne i religijne, więc trafił w serce fyrfle - brylowałem odsądzając od czci i wiary katolicyzm, patriarchat i głupotę nauczycieli, a zwłaszcza nauczycielek. To zaraz wybrali mnie "królem" wariatów. Omal się nie zesrałem, ale mogłem działać, działać w kulturze, a zwłaszcza poezji, a to uwielbiałem. Chwilowo widziałem, że nikt nie ma ochoty na samozagładę pod moimi żądami. Normalni rządzą, wariaci żądzą. Dobrze, że jesteś - mówiłem sobie z rana i byłem, jak ja kurna byłem i inni też. Zbliżyłem się do "królowej" z nad jeziora siłą rzeczy. Pyskata była jak na mój gust. Sama potem mówiła, że miała mnie , już nie pamiętam jak to dokładnie ujęła, ale coś w rodzaju wiejskiego półgłówka. Aleśmy się od słowa do słowa i przez wspólne organizowanie zajęć wariatom dogadali i szanowali. Miała wizje i jaja. Feministka, ale bez spaczeń lewackich. Jeszcze byli księża, matki Polki, policjanci wojskowi. Miałem ich w telefonie kilkudziesięcioro. Dzwoniliśmy do siebie, wspieraliśmy się, ludzie, tak dzisiaj myślę, chorzy przede wszystkim na brak drugiego najbliższego człowieka, ale to nie jest pełna prawda, były jeszcze inne diabły w nas i dookoła nas i może kompletny brak wiary w siebie, w Boga, ludzi, w przyrodę.

A potem był Hadij Benzekrij, który miał problemy z wygórowanymi ambicjami żony i bandycką teściową. Ondraszek i ja staraliśmy się go odciągnąć od autodestrukcji i w końcu dołączył do naszej wesołej kompaniji, choć kompanija nie piła, to wesołą była. Siedzieliśmy do nadrannych godzin w jednym z damskich pokoi i dyskutowali o wszystkim pod pod potrawy z termomiksa. Miały termomiks i szalały kulinarnie, a my mieliśmy wyżerę nieustającą. Hadij był z miejscowości, w której posługiwałem jako pasterz, czyli funkcjonariusz patrolu interwencyjnego. Cieszyłem się, że go będę wspierał kiej powrócę do służby.

Moszna, to niesamowita przyroda, te kanały, te rododendrony, te jeziorka czy tam stawy. Przecudnej urody więc cztery pory roku widziane na drzewach nad tymi stawami, Wiosna azalii i rododendronów ściągała tutaj tysiące chcących się zachwycić i posłuchać cudnej muzyki i odpocząć w rajskim pięknie i klimacie, który był świadomością, że stąpał po tej ziemi cesarz. Miejsce wspaniałych romantycznych historii z Winklerów i z pacjentów. Tu rodziły się wielkie miłości i tutaj postanowiły kończyć życie wskutek niemożliwości kontynuowania miłości. Miejsce gdzie seryjnie dopadała mnie wena i popełniałem zakochane wiersze. Miłość do Mosznej była namiętnością, która eksplodowała chęcią życia. Potem pielgrzymowałem tutaj regularnie jak po wodę życia.

Wróciłem do służby. Pierwsze zdarzenie z rana zaraz po siódmej. Jadę nad rzekę do powojennej kamienicy z ogródkami i chlewikami. Wisielec. Na drzwiach komórki na haku od świniobicia wisiał Hadij. Jego historię znalazłem w pożegnalnym liście, ale to inna już historia depresji, choć w sumie ta sama.

* Liczba samobójców w 2018 roku w Polsce.

297 594 wyświetlenia
4773 teksty
34 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!