Samotne mieszkanie. Gdzieś na wielu z ożywionych sztucznie pięter – komór serca, które dawno już zapomniało, czym jest prawdziwy puls. Zastawki wszczepione równie sprawnie, co wbrew naturze. Mieszkanie otoczone ze wszech stron ludzkimi murami zobojętnienia. O obrzmiałych uszach, opuchniętych od wysłuchiwania bluźnierstw i kłamstw. O oczach przekrwionych z chronicznej insomnii, wpatrzonych w pustkę jak w cel warty dążenia do niego po trupach marzeń. Mieszkanie, które wzdryga się, gdy coraz śmielej i bez skrupułów na jego wyblakłych ścianach kładą się cienie krzykliwych istot, mających w pogardzie drugiego człowieka i własne sumienie.
Mieszkanie, ożywające dopiero po zmroku, wyrażając swój ból skrzypieniem zakurzonych mebli. Dogaduje się nie bez barier uprzedzeń z zegarem, którego tykanie zdradza obce pochodzenie. Lecz mieszkanie nauczyło się już, że tolerancja jest w dzisiejszym świecie najważniejsza – tak głośno toleruje ów zegar, pogardzając rodzimym bujanym fortelem. Przecież zegar ma inne zabarwienie lakieru, a fotel bezwstydnie pyszni się jasnym drewnem! Mieszkanie otwarcie popiera obcojęzyczne tykanie zegara – nikt nie śmie posądzić je o jakąś fobię. Tak dla związków zegarów z budzikami! (Sumienie mieszkania wije się po kątach w agonii pajęczynami zarastając w milczenie…)
Nad ranem znów chowa w popłochu swe myśli za warstwą tu i ówdzie przetartej tapety. Potulnie znosi tysiące niespokojnych porannych kroków, krzyków. Aż w końcu drży – rozlana kawa wsiąka w jego skórę, parząc bezbronną skołataną istotę. Jeszcze więcej nienawistnych słów rozkrwawia uszy mieszkania, kneblując jednocześnie usta. Niemy ból w chaosie miasta. I wieczne wyczekiwanie na zbawienną noc, gdy mieszkanie syci się chwilową wolnością.