Menu
Gildia Pióra na Patronite

Bez żalu

Spero

Spero

Noc jest zbyt długa w tym niewielkim pokoju.
Drewniana podłoga, drewniane krzesło i stół. Drewniana rama od łóżka z twardym, odkształconym materacem i rozrzuconą pościelą. Wszystko przewrócone, rozerwane i rozbite w przypływie wściekłości.
Nocą nie widać gwiazd na tym niebie. Wydaje się niemalże nieżywe, nieczułe i pozbawione nadziei.

Rama od okna uderzała raz za razem we framugę. Gdzieś, w oddali, można było usłyszeć szelest liści targanych silnymi podmuchami, odrywanymi powoli od gałęzi. Walczyły jeszcze z mocą wichury, jednak ich zmagania były z góry skazane na porażkę.
Powinien wstać i zamknąć okno. Jakaś część jego umysłu, ta jeszcze nie do końca odrętwiała, wiedziała, że jeśli wkrótce tego nie zrobi, rama może się połamać i jutro czeka go jedynie więcej pracy. Poza tym, noce tutaj były zimne, a na dodatek zbierało się na deszcz. Chmury były ociężałe i wisiały nisko nad ziemią, grożąc ulewą.
Nienawidziły deszczu. Wszystko zaczęło się od deszczu i gdyby tamtego dnia, przed laty, nie padało, teraz siedziałyby w zupełnie innym miejscu. Podłoga byłaby kamienna, łóżko miękkie i ciepłe. Drewniany stół nie byłoby przykryty setkami raportów i wykresów – zapewne stałby na nim jedynie zestaw do jego ulubionej herbaty.
Gdyby tylko wtedy nie padało tak gęsto, powiście, nerwowo...
Uderzył jeszcze raz pięściami w podłogę. Nie odczuwał już bólu, pomimo głębokich obtarć, połamanych paznokci i krwi, która zebrała się na jego dłoniach. Nie czuł niewygody pomimo godzin spędzonych na kolanach.
Ten pokój był za mały. Brakowało już przedmiotów, na których mógłby odreagować swój chwilowy przypływ wściekłości. Podłoga była zbyt delikatna, aby połamać na niej ręce, a ściany zbyt cienkie, aby krzyczeć. Nie chciał być usłyszany.

Wytrzymał całą drogę powrotną i czas składania raportów bez słowa skargi. Nie okazał choćby cienia smutku przez cały dzień. Posłusznie odczekał, aż jego jedyny już teraz podopieczny wróci z pospiesznej wizyty u lekarza, po czym nie tracąc choćby chwili na zbyteczne wytłumaczenia czy dalsze wytyczne, zabrał go z powrotem do oddalonej od zatłoczonego miasta siedziby swojego oddziału. Tym razem nie trudził się nawet wydawaniem mu rozkazów. Zsiadł z konia i bez słowa udał się do swojego pokoju.
To nieduże, prostokątne pomieszczenie dawało mu namiastkę spokoju. W jakimś niewielkim stopniu było „jego”. Tutaj mógł pozwolić sobie choć na odrobinę uczuć, niewielkie odsłonięcie samego siebie.
Teraz stan pokoju oddawał stan jego samopoczucia.

Chciał płakać. Naprawdę i szczerze, pragnął znów zapłakać. Wszystko, byle nie czuć już dłużej tej niemocy i złości. Smutek, rozpacz czy choćby tęsknota – wszystko wydawało mu się lepsze. Ból fizyczny pomógłby mu zaledwie przez chwilę. Jego ciało, przyzwyczajone do wytrzymywania nadzwyczajnego wysiłku i przekraczania własnych granic, wkrótce zaczęło ignorować fale cierpienia powodowane coraz to silniejszymi uderzeniami o podłogę. Zostały mu jedynie własne myśli, które stopniowo, z minuty na minutę, stawały się coraz bardziej szare.
Miał nie żałować. Miał podejmować decyzje i już nigdy ich nie żałować. Nie sposób było odgadnąć przyszłości, więc jak mógł mieć żal do siebie o to, że nie przewidział wszystkiego? Nie był w stanie cofnąć czasu, zostało mu więc tylko patrzenie w przyszłość.
W teorii to założenie było proste. Proste i łatwe do spełnienia. I przez większość czasu – w jego przypadku – nadzwyczaj skuteczne. Pomagało mu przezwyciężyć strach i obiektywnie ocenić sytuację, gdy potrzebna była szybka reakcja. Wydawał rozkaz, zdejmując sobie z barków brzemię rozważania wszystkich za i przeciw.
Był doskonałym dowódcą. Chłodnym i zdystansowanym, perfekcyjnie oceniającym słabe i mocne strony swoich podopiecznych. Nigdy w walce nie kierował się uczuciami – czas na zmartwienia i rozterki zostawiał sobie po walce, od czasu do czasu pozwalając sobie na ich ukazanie.

Jednak teraz to wszystko nie miało już znaczenia. Pozostała mu zaledwie ta jedna noc, zanim jutro zostanie ponownie brutalnie przywołany do rzeczywistości, niekończącej się listy obowiązków i ludzi, których pragnął unikać. Jedna noc, podczas której sam sobie udzielił zgody na smutek, a jednak nie mógł go poczuć. Niemalże tak, jakby lata treningu wyleczyły go z umiejętności odczuwania rozpaczy.
Jakby przestał być człowiekiem w najgłębszym tego słowa znaczeniu.

Zagryzł wargi, po czym po raz kolejny z całych sił uderzył pięściami w podłogę. Raz. Drugi. Trzeci. Chwila przerwy na wyrównanie oddechu, po czym kolejna seria – trzy mocne uderzenia i głośny krzyk, który wyrwał mu się z gardła. Mogłoby się wydawać, że brzmi jak jeleń złapany w potrzask, świadom swojego losu i zbliżającej się nieubłaganie śmierci.
Jego koszula wciąż była brudna od krwi, ziemi i potu, a spodnie porwane w miejscu, gdzie zahaczył o gałęzie. Na szyi można było jeszcze dostrzec niedbałe próby starcia niewielkich śladów po paru kroplach krwi, które na niego upadły, a rozcięcie na policzku nie było opatrzone. Kołnierz od koszuli był rozerwany, brakowało pierwszych trzech guzików. Na co dzień nie tolerował choćby śladu brudu i zaniedbania, jednak dziś jego własny, opłakany stan nie stanowił dla niego problemu. Akceptował go, jakby sam próbował się ukarać. Ukarać za powtórzenie błędów z młodości.

Oparł pośladki na stopach, odchylając głowę do tyłu. Nawet sufit był tu drewniany. Drewniany, prosty i ciemny. Przymknął oczy, starając się wyrównać niespokojny oddech i uspokoić bicie serca. Potrzebował skierować swoje myśli na jakikolwiek inny tor, oderwać je od wspomnień powykręcanych pod dziwnym kształtem kończyn, porozrywanych fragmentów ciał i zakrwawionych ubrań. Chciał wymazać widok tego pustego, pozbawionego świadomości spojrzenia, gdy popatrzył w ich oczy...

Nawet nie usłyszał skrzypienia drzwi, gdy je otworzyła. Poruszył się dopiero na dźwięk szurania butów po podłodze, ale nim zdążył zareagować – wyciągnąć z kieszeni ukryty sztylet – poczuł ciepłe dłonie na swoich łopatkach, ściskające go z całych sił. Otworzył szeroko oczy, w niemym geście zdziwienia.
Klęczała na przeciwko niego, przyciskając go do siebie. Miała mocny, niemalże męski, stanowczy chwyt, jednak w tym bólu – niekomfortowej pozycji, paznokciach wbijających się w jego plecy i nieprzyjemnym zapachu potu – była ulga, której nie czuł od wielu godzin.

- Rivaille... My, ludzie, mamy uczucia. Nie wstrzymuj ich. Dobrze jest płakać, gdy się cierpi.

Instynktownie złapał dłońmi za jej koszulę, zaciskając na niej palce z całych sił, niczym na ostatniej desce ratunku. Mokre ślady po jego łzach rozjaśniły szkarłatną czerwień plam krwi na białym materiale.

15 733 wyświetlenia
178 tekstów
20 obserwujących
  • WilceeQ`

    11 November 2015, 19:22

    Ciekawie zapowiadający się początek, umiesz dobrze władać słowami - składając z nich mieszankę emocji.
    Poprawiłabym, pieszczotą niewumuszonej korekty kilka słów, początków zdąń...
    Zwłaszcza:
    "– odruchowo wyciągnąć choćby sztylet z kieszeni w samoobronie – "