Menu
Gildia Pióra na Patronite

Alicja w Krainie Szaleństwa.

Pinky

Pinky

Nie lubiła poranków. Nienawidziła ich. Wiosną krzywiła się, gdy słyszała śpiew wróbli, siedzących na trzydziestu gałęziach pobliskiego dębu. Latem, kiedy pierwszy promień słońca padał na jej twarz, przedzierając się między ciężkimi, granatowymi kotarami, zaciskała usta i trwała dziesięć sekund w bezruchu. Jesienią, na dźwięk budzika, natychmiast przykładała dłonie do uszu, starając się odgrodzić od upiornego dźwięku na przynajmniej pięć sekund. Zimą zaś kuliła się pod kołdrą, czerpiąc przyjemność z otaczającej ciemności w towarzystwie dwanaście poduszek. Ale nawet wtedy poranki napawały ją obrzydzeniem.

Zawsze otwierała najpierw prawe oko by lewe mogło mu zazdrościć. To była jego kara, a ona czerpała satysfakcję, wiedząc, że to z większą wadą nigdy nie ujrzy świata jako pierwsze. Będzie zawsze tym gorszym. Zawsze, bo taka była jej wola.
Wyłącznie jej wola!
Wzdrygała się, gdy dochodziło do niej, że musi opuścić pokój. Swoją ciemną, ponurą jaskinię - choć w jej mniemaniu było to najbezpieczniejsze miejsce, jakie znała. Wychodzenie stamtąd stresowało ją, momentalnie kręciło jej się w głowie i przewracało w żołądku. A gdy zamykała za sobą drzwi od sypialni, bladła i musiała podeprzeć się ściany, by się nie przewrócić. I zliczała wszystkie drzewa na obrazku naprzeciwko.
To chore, chore, chore!
Było ich sześć. Codziennie sześć drzew na powitanie, pobudkę, pożegnanie.
Chore.
Potem czekał ją kolejny atak. Zetknięcie się z domownikami, innymi ludźmi, połączonymi z nią więzami krwi. Głośnymi, energicznymi istotami, których logiki nie była w stanie pojąć.
Oni. Obcy. Cztery sztuki, w przedziale 7-45 lat.
Nigdy nie określała ich w głowie mianem rodziny.
Usilnie unikała kontaktu wzrokowego, chowając się w szparze pomiędzy lodówką, a szafką. Szybko wyszukiwała czegoś zdatnego do jedzenia, czegokolwiek, na co natrafiłaby dłoń i po jedenastu sekundach brała nogi za pas, uciekała, panicznie przebierała nogi, chcąc wydostać się z tego dusznego pomieszczenia.
- Alu, może zjesz z nami?
Czuła jak serce podchodzi jej do gardła, gdy zamierała w bezruchu, nie mogąc zignorować tego zdania. Chciała, ale nie mogła, bo słowa te ją piekły, szczypały, podgryzały upierdliwie, starając się ostrymi szponami rozcharatać jej duszę. Ściany pędziły w jej stronę, pokój malał, kurczył się, kruszył i rozpadał, a ona liczyła, liczyła, liczyła... Oczami błądziła po kafelkach pod nogami, dławiąc się własną śliną i przerażeniem.
Dwadzieścia jeden kafelków dzieliło ją od osobnika. Siedem beżowych kwadracików dalej było wyjście, ale nie potrafiła się zmusić do podniesienia nogi, a co dopiero do przejścia. Tych siedem kafelków śmiało się z niej, drwiło, a ona nie była w stanie zareagować. Ta siódemka boleśnie wżynała jej się w umysł, aż nie potrafiła powstrzymać łez, które zaszkliły oczy i pociekły ciurkiem po pobladłych policzkach
Nieprzyjemny charkot, który wydobył się z jej ściśniętego gardła, poranił jej uszy, ale jednocześnie poluźnił paraliżujący ją łańcuch i zapanował nad potęgą siedmiu kafelków, wypuszczając ją, zapłakaną, zasmarkaną i zastraszoną, na korytarz. Tylko głos, kolejny szyderczy komentarz od osoby, którą w maju obarczyła liczba siedem. Dźwięk, gorszy niż rycie paznokciami po tablicy, powędrował za nią, uderzając w jej plecy, przez co przylgnęła całym ciałem do ściany.
- Czemu ona musi być takim dziwakiem, tato?!
Potem jadła, wpychała na siłę coś do ust, tłumiąc wściekły głód.
Urojony, nieprawdziwy, wymuszony głód.
Wgryzała się, mlaskała, lizała, przełykała. Schowana zaraz obok schodów, za rośliną o siedemdziesięciu dwóch liściach, która przesłaniała całą jej postać. Jak zwierzę, płochliwe i pełne lęku o to, że ktoś ją znajdzie, gdy będzie zajęta jedzeniem.
Znajdzie, złapie, zwiąże, zaknebluje, zabije, zabije, zabije.
Trasą osiemnastu stopni, dwóch dywanów, czterech obrazów, trzech roślin znajdowała się w kuchni. czterysta trzydzieści kafelek, w tym siedemdziesiąt dwukolorowych. Jedno lustro, a w nim ona, ale jakaś inna, obca. Potargana, drżąca, z ciemnymi obwódkami wokół oczu. Ona?
Ona tak wygląda?
Rozpoczynała swój rytuał od oparcia czoła o zwierciadło, w ten sposób kończyła też całą toaletę, gdy szczoteczka i grzebień tkwiły już w szafce, a jej twarz miała za sobą trzykrotne umycie niebieskim żelem.
Zawsze niebieskim.
Tylko niebieskim.
Jak niebo.
Niebo w żelu.
Nigdy nie wiedziała w jaki sposób zmienić swój wizerunek. Jak, za pomocą kosmetyków, sprawić, żeby odbicie wydawało się znacznie bardziej atrakcyjne.
Ale po co, po co, dlaczego?
Bez celu.
Absurd.
Przed wyjściem, stała pod drzwiami, nasłuchując, czy ktoś nie idzie korytarzem. Wyglądała przez dziurkę i znów przykładała ucho do drewna, licząc do dziesięciu, dwudziestu, siedemdziesięciu, stu dwudziestu. Zaciskała rękę na klamce tak mocno, że gdy szła już korytarzem, mogła podziwiać odcisk po wewnętrznej stronie swojej dłoni. Trasą trzech roślin, czterech obrazów, dwóch dywanów, osiemnastu stopni i czterech par drzwi kierowała się do szafy na buty. Zbliżała się 14:23, a w domu było cicho, domownicy milczeli - zaklęci, zaczarowani, zastygli i zamknięci w swoich pokojach. Czekali, aż nie wyjdzie, by na powrót trysnąć szczęściem i optymizmem, zeskoczyć na parter i rodzinnie oglądnąć film w salonie. By roześmiać się głośno bez poczucia winy, bez rozglądania się, czy "wybryk natury" nie siedzi gdzieś ukryty w kącie, nerwowo kręcąc się w miejscu.
Brała oddech, głęboki, budzący, skażony, po czym dopinała ostatni guzik i równo o 14:30 wychodziła z domu. Chowając większą część twarzy pod wysokim kołnierzem, naciągała machinalnie czapkę za każdym razem, gdy ktoś wchodził w zasięg jej wzroku. Kiedy nieznajomy mijał ją, serce dudniło, waliło, obijało się o żebra jakby próbowało się uwolnić. Wstrzymywała oddech, spuszczała wzrok i liczyła, liczyła, liczyła. Kostki na chodniku, pręty w ogrodzeniu, drzewa w parku, opadłe liście, patyki, czerwone samochody. O 14:42 dochodziła na przystanek i minutę później nadjeżdżał autobus, do którego wsiadała gdy nie był zbyt przepełniony. Na ogół jechały nimi same babcie, kierujące się zapewne do kościoła, na jedną z wielu mszy, więc upychała się na samym szarym końcu, pod oknem, chowając głowę między ramionami. Czasem jednak zdarzała się wycieczka i porażona ogromem śmiechów, pisków i głosów, przyrastała do chodnika, patrząc, jak drzwi zatrzaskują się, a jej autobus odjeżdża.
Nie umiała tam wejść, nie umiała.
Do tej pełnej puszki.
To chore, chore, chore!
Wysiadała cztery przystanki dalej, najpierw prawą nogą, do której chwilę potem doskakiwała lewa, która dzieliła karę razem z lewym okiem. Szła wąskimi uliczkami między blokami, nie ośmielając się nawet podnieść wzroku. Blok 2, 6, 12, 5, 3. Klatka A,B,C,D. D,C,B,A. C,D,B,A? Wszystko migało jej między oczami, zahaczało o myśli, trącając je z lekka i wprowadzając w chaotyczny ruch, niby taniec. Pomysł ścigał myśl, myśl ścigała sens, ale pośród wszystkich obrazów, słów i znaków go nie było. Nie istniał.
C. Klatka - schody, winda, schody, winda? Schody czy winda?
Winda, wisieć, widmo, wariat, wojna, wrogość.
Schody!
Czterdzieści osiem stopni, trzecie piętro, drugie drzwi z numerem 46. Zapukała trzykrotnie, nacisnęła na dzwonek, przytrzymując go sekundę i znieruchomiała niczym marmurowy posąg. Bez cienia uśmiechu, z ustami zastygłymi w obojętnym grymasie. Oczy, biorąc przykład z warg, raziły pustką, zimnem, nicością, wyzierając na zewnątrz i zderzając się z ciepłem i zainteresowaniem osobnika. Poklepywał ją po głowie na powitanie i przepuszczał w drzwiach, kierując się do pokoju, w którym było czterysta siedemdziesiąt sześć drewnianych paneli, pięć poduszek, czterdzieści jeden książek - dwadzieścia jeden w miękkiej oprawie, pięć w zielonej okładce, siedem wydawnictwa PWN. Siódemka znów w nią uderzyła i zacisnęła palce na kubku z zieloną herbatą, patrząc nieprzytomnie na mężczyznę, którego stalowe spojrzenie przesuwało się wolno po jej postaci.
- Cześć, Alicja - witał się cichym, stanowczym tonem. Jego głos wsuwał się gładko do jej uszu, wpadając pomiędzy rozhisteryzowane myśli i uspokajając je, zatrzymując, spowalniając ich szaleńczy pęd. Wzdychała krótko, opuszczając ramiona i przez chwilę jej oczy gasły, a zaschnięte usta poruszały się niespokojnie, wydając z siebie bezgłośne słowa.
Proszę, dziękuję, przepraszam, żegnam, w porządku, do zobaczenia, uważaj, patrz, smacznego, miło mi...
- Dzień dobry - odpowiadała niewyraźnie, a chrapliwy głos zagłuszył idealną ciszę. - Dzień dobry.
Drugie podejście okazało się znacznie lepsze, jakby struny głosowe nareszcie uświadomiły sobie, że przyszedł ich czas i zaczęły pracować. Osobnik uśmiechnął się z zadowoleniem, podpierając głowę na dłoni.
- Czego się boisz, Alicjo?
Nie lubiła tego pytania. Nienawidziła go. Jawiło jej się w myślach niby skrzat, który raz wezwany, nie chciał za żadne skarby odejść. Niszczył ją, zmuszał, męczył, wstrząsał, a ona słabła z każdym dniem. Pytanie ugrzęzło w jej głowie, zajęło sobie miejsce w krańcach jej podświadomości i przypominało o sobie raz na jakiś czas. I przypominał o nim on, przypominało odbicie w lustrze. Czego się bała?
Czegoś można się bać?
Bać się samotności, zapomnienia, życia w cieniu innej osoby?
Lękać się nieznanego, bólu, łez i wykańczającego ciało wysiłku?
Drżeć na myśl o fałszu, niesprawiedliwości, nieżyczliwości ludzi?
Czy może po prostu bać się ciemności? Potworów z szafy, własnego odbicia w lustrze?
Czego miała się bać? Wybór był tak duży, więc jak mogła zdecydować się na coś konkretnego?
Jak mogła podać jedną odpowiedź, gdy w głowie kłębiły się ich tysiące, jedno ważniejsze od drugiego. Co miała odpowiedzieć, co powinna odpowiedzieć, czego powinna się lękać? Czego bali się jej rówieśnicy, czego listonosz, pani w kiosku? Każdy nosił jakiś strach, jaki więc nękał jej duszę?
Wbiła palce w oparcia fotela i zaczerpnęła głośno powietrza, jak osoba, która zbyt długo znajdowała się pod wodą. Ponownie wzburzył jej umysł, specjalnie, umyślnie sprowokował ją do rozważań.
Czterdzieści jeden książek, dwadzieścia jeden w miękkiej oprawie, dwadzieścia w twardej, pięć zielonych, osiem czarnych, trzy z zaklejonymi taśmą bokami, jedna czerwona, siedem niebieskich, siedem wydawnictwa PWN...
Siedem. Liczba ta prześladowała ją przez cały dzień, ukazywała się wszędzie tam, gdzie jej widzieć nie chciała. Siedem. S. I. E. D. E. M. Smok, igła, efekt, domino, etykieta, model. Stanowczość, irytacja, entuzjazm, drażliwość, elegancja, małomówność. Słowacja, Islandia, Ekwador, Dania, Etiopia, Monako.
Monako. Odwrócona flaga Polski. Odwrotność. Do góry nogami. Podobnie, ale inaczej. Dlaczego tak podobnie? Zagmatwane.
Chaos.
Mo-nako, Mo-ngolia, Mongolia, Czyngis-Chan, najazdy, bitwy, krew, śmierć.
Chaos.
Monako. Wciąż Europa. Kontynent. Afryka, Azja, Ameryka Północna i Południowa, Australia, Antarktyda. I Europa. Łącznie siedem.
Siedem.
Chaos.
- Nie musisz odpowiadać, jeśli nie czujesz się na siłach - padało po parunastu minutach, a ona otwierała usta, chcąc wyrazić sprzeciw. Ale nie była w stanie wydać dźwięku. Milczała. Poddała się. Znowu. Codziennie odnosiła porażkę. Jedną, drugą, trzecią... siódmą. Siedem.
Bała się, bała się!
Płakała, a mężczyzna wstawał, klękał przed nią i głaskał ją po głowie, mówiąc, opisując, opowiadając, póki jej nie uspokoił. Potem zadawał pytania, na które była w stanie odpowiedzieć i znów sprowadzał ją na ziemię, nakierowywał jej myśli na właściwą drogę, cucił ją i próbował oprzytomnić.
O 17:30 przyjeżdżała ona, płaciła i zabierała ją do samochodu, stukając obcasami na klatce schodowej.
Stuk. Stuk. Stuk.
Stuk. Puk.
Puk, puk.
Kto tam?
- Dziś też było miło, córciu? Pan psychiatra ci pomógł? - pytała, zwracając się do niej z wymuszoną uprzejmością, z dystansem, jakby rozmawiała z kimś obcym. Starała się też unikać fizycznego kontaktu, zupełnie jakby dotyk miał ją skalać, spalić, zabić.
Otwierała usta, wydając z siebie niedosłyszalne nawet dla niej samej słowa, jedno po drugim, jak w transie.
Proszę, dziękuję, przepraszam, żegnam, w porządku, do zobaczenia, uważaj, patrz, smacznego, miło mi, dzień dobry, wychodzę, zjadłam...
- Tak, mamo - odpowiadała głośniej, przyglądając się jak kobieta kiwa głową, zupełnie nie słysząc jej słów. Jej umysł zaprzątały już zakupy, aerobik, młodsze dzieci, jutrzejszy obiad, serial, wizyta teściowej, wywiadówka Marka. Więc analizowała wszystko naraz, trochę tego, tamtego. Kiedy, gdzie, po co, dla kogo, co, lubi czy nie?
Nie było między tymi pytaniami miejsca na szaloną córkę.
Nie, nie było.

750 wyświetleń
20 tekstów
4 obserwujących
  • skrobek

    29 December 2012, 22:57

    Nie ma czasu dla córki, dla syna.
    Podstawowe wartośi spłoneły jak kartka.
    Pieniądze i praca priorytetetem.
    Dla rodziny nie ma czasu...
    Boli to lecz taka jest prawda.

    Spodobało mi się Twoje opowiadanie i powoliłem dodać do niego kilka swoich przemyśleń.
    Pozdrawiam :-)

  • Pinky

    29 December 2012, 13:12

    Dziękuję za opinię :)

    Pozdrawiam!

  • cytlopka

    28 December 2012, 23:27

    świetne ;)

    pozdrawiam milutko :D