My znowu na ławce tej samej, naszej. Niecierpliwie ścieramy naskórek o jej brzeg. Przybliżasz się, z czułością rozplatasz warkocze, niesforne, lazurowe wstążki. Ja wpatrzona w szafiru głębię, zamknięta bazaltem twoich rąk. Jeszcze czuję jak pachną wokół pierwsze kwiaty, pęcznieją ich pączki. Nabrzmiewam i ja. Pod palcami, na ustach. Rubinowo. Jak piasek w klepsydrze ucieka nam czas... Dziś na policzku perli się łza. Pocałunki kruche jak kryształy, brzęczą ciszą. Ściskam w ręku zielony kamyk, czekając aż nadjedzie mój spóźniony pociąg do tamtych chwil.