Motto: „Gdy nadwrażliwość jest jak bilet w jedną stronę stąd...” (Coma - „Leszek Żukowski”) Muzyka: IRA - „Na zawsze”
Zegar tykał nieznośnie monotonnie, zadając ból tej cząstce mnie, która jeszcze potrafiła skupić się na czymkolwiek. Nerwowy rytm, bezwiednie wystukiwany przez moje palce na krawędzi biurka, tykanie zegara i jeszcze ten okropny zgrzyt ostrej końcówki pióra, pędzącej po kartce obszernego notatnika w jakimś szaleńczym pościgu za... Za czym? Czyżby za wyrokiem, który i tak już nazbyt długo odwlekałam? Ciche mamrotanie statecznego jegomościa w sztywnym garniturze, który co jakiś czas spoglądał na mnie zza swoich zsuniętych na koniuszek nosa drogocennych okularów, sprawiało, że resztki mojej cierpliwości rozpierzchły się niczym zające po łące. Powszechnie szanowany lekarz odłożył srebrne pióro i sięgnął po filiżankę wciąż jeszcze ciepłej profanacji kawy, czyli niemalże białej cieczy, będącej ongiś ciemnobrunatnym naparem z ziaren kawy. Nadal nie rozumiałam, jak tak postawny jegomość, mający najlepsze lata życia za sobą, może wytrzymać w takim upale, mając na sobie garnitur z krawatem związanym ciasno przy samej szyi. Mnie niewielką, ledwie odczuwalną, ulgę przynosił szemrzący cicho wiatrak, wirujący nad solidnym burkiem doktora. Duszne wyziewy miasta, oddychającego tysiącami „płuc” samochodów i zakurzonego papierosowym dymem wcale nie pomagało mi skoncentrować się na czymkolwiek, co wymagało ode mnie choćby odrobinę myślenia. A może to ze mną było coś „nie tak”? W końcu nie bez kozery kazano mi stawić się właśnie tu. Tysiące szpilek niepokoju wpijało się w moje lekko drżące ciało, oskarżycielskie „spojrzenia” wiszących na ścianach dyplomów, poświadczających kwalifikacje lekarza, potęgowały dreszcze. Otrząsnęłam się nieco, wpijając paznokcie we wnętrze dłoni. Szarobłękitne tęczówki tępo śledziły każdy ruch mężczyzny. Ręka, unosząca się w stronę twarzy, palce zaciskające się na filiżance, nadgarstek przechylający się w stronę rozdziawianych w oczekiwaniu na napój ust. Usta zamykają się, grdyka poruszana napojem faluje, nadgarstek znów przywraca filiżankę do pionu, ręka opada ku biurku. Stukot ceramicznego naczynia o drewniany blat, ciche westchnienie, odkaszlnięcie. Cały proces zaczyna się na nowo... Głośno przełknęłam ślinę, która otarła się boleśnie o zaschnięte od milczenia i nerwów gardło. - Jaka diagnoza? - spytałam w końcu, nie mogąc wytrzymać tego napięcia. - Pani dusza jest chora - odparł poważnie doktor, spoglądając na mnie zza tkwiących na koniuszku nosa okularów. - A czy... to śmiertelne? - zadrżał mi głos, mimo że tak bardzo chciałam stłumić natłok emocji. - Nadwrażliwość duszy... - zastanowił się nad tym, każdą literkę nico przeciągając w zadumie nad jej sensem - Tak, w dzisiejszych czasach to śmiertelna choroba... Opuściłam gabinet lekarza, powłócząc nogami po czystej posadzce. Straciłam wiarę w to, że jakiś sens istnieje. Z nadwrażliwą, połataną krzywo duszą, siedzącą na moim ramieniu, przemierzałam świat, wydeptując ścieżkę swojego życia zdartymi trampkami. - I tak nigdy nie dam ci odejść - usłyszałam cichy szept zachrypniętego od dłuższego milczenia głosu mojej Duszy. Uśmiechnęłam się do swojej wiernej towarzyszki, śmiertelnie chorej na nadwrażliwość, odzianej w połatany czarny płaszcz i długie glany, z bagażem doświadczeń obciążającym nieco już zużytą kostkę, którą dzielnie nosiła na swoich plecach. - To ja nie pozwolę ci odejść – odparłam, zerkając ku własnej Duszy – I uleczę cię, obiecuję... Z mocnym postanowieniem wpadłam w ramiona Miłości i nabrałam pewności, że nadwrażliwość Duszy, choć często bolesna, może być i piękna, jeśli tylko karmi się ją Miłością.
Avrel, dziękuję, takie słowa sprawiają, że mam ochotę znów pisać. Ale to dopiero po maturach. Na razie - nauka -.- Dziękuję raz jeszcze. Przelewanie emocji w opowiadania to świetna sprawa - polecam. ;)