Menu
Gildia Pióra na Patronite

ROCZEK

fyrfle

fyrfle

Młodzi bardzo starym we wsi uczynili wielki afront. Jedni bardzo starzy wiekiem, drudzy bardzo starzy duchem. Uroczystość młodzi ogłosili świecką, to starzy wiekiem i duchem, wysłali sygnał, że ma być kościelna, bo nie przyjdą. Młodzi długo nie myśleli i nie zaprosili ich wcale. Tak się rodzi na wsi kultura, bo na takiej wsi kultura, to plotka, zwłaszcza na spotkaniach formalnych grup gromadzących kobiety: religijnych i świeckich. Oczywiście, że te grupy to jedno i to samo.

Potem, nagle, ni stą, ni z gruchy, obydwie pary dziadków młodego zadały pytanie - czy reszta rodziny będzie zaszczepiona? Oczywiście nie. Zatem też dziadkowie owi odmówili przybycia. Młodzi bogaci, ale to w kieszeni więcej, oznaczało jaki fajny wyjazd. Przyszli zatem młodzi i inny rodzaj współczesnego ciemnogrodu, czyli według ludzi mejstrimowych, chodzi o ludzi, którzy nie chcą przyjąć eksperymentu pod skórę i prędzej zostaną wrogami ludu, zresztą zaszprycowani dla nich wolnych, to ciemnogród lemingostwa.

W sumie, na sali, usiedli we dwa obozy. Jeden był z inteligencji bielsko-krakowskiej, a drugi, to inteligencja bielsko-wiejsko-górnośląska plus klasa robotniczo-mundurowa. Nie było sztywno. Bawili się świetnie. Nawet rozmawiając, tak jak inteligencja bielsko-krakowska o podatku katastralnym, czy o centrum sportów zimowych na granicy ze Słowacją, albo tak jak grupa inteligencko-robotnicza, o najnowszych plotkach z okolicznych plebani, czy o spodziewanych walorach czytanego menu.

Ale, żeby wesołość i zażyłość nabrała tempa, to wpierwej wszyscy zamówili płyny odkorkowujące zatory w śluzach luzu. Podano więc destylaty i krafty, a młody człowiek wędrował z rąk do rąk i cieszył się, że takie ma wzięcie i wszyscy mówią do niego, śmieją się i pociągając wskazującym palcem robią radosne bulu blu blu. W między czsie zaczęto stawiać zupy: rosoły, kremy, barszcze i w nich krokiety dupnistej wielkości, co gasiły ogień destlatów reginu tamtejszego. Płynęła coraz głośniejsza wesołość, zagłuszająca wesołość ze sąsiednich sal, gdzie też biesiadowali górole, gorole, krojcoki, a nawet kaszebszczi i czterech bojków. Opowiadano sobie historie. Spekulowano o zarazie i lokdownie nauczycieli i uczniów, obliczano szanse utrzymania się S na parafi w P. Niektórzy smutni, gul im gżdylił okrutnie, gdy patrzeli na radość pijących, a oni musieli kierować. A tu podpalanką zapijali pilsem. Pigwówkę lagerm. Żytniówkę na karmelu dolną fermentacją.

To się musiało stać i nikt nie nikogo nie strofował, gdy w końcu baryton ogłosił, że "bój to jest nasz ostatni", a potem zaraz, modlitwa gromadna "Ojczyznę wolną pobłogosław Panie". W takiej konfraterni już ciał i dusz zaczęto wnosić wszelkie pieczyste w towarzystwie kasz, baraboli, klusek i kolorowej, naprawdę żywej zieleniny. Nawiększe zrobił wrażenie sznycel śrenicy dwudziestu ośmiu centymetrów dla prcownika strategicznego urzędu państwowego, co to nie mógł pić i był smutny, a teraz spontanicznie pojawił się na jego ustach uśmiech tryumfu, mimo, że pstrąg obok, na talerzu wujka był równie ogromny i miał takie w karp otwarte usta, jakby sam sobie nie wierzył, że może tak elegancko wyglądać po smierci, jak nigdy nie wygładał za życia, nawet wtedy, jak go ta głowacica pokochała i prowadzał się z nią od Jeziora Międzybrodzkiego do Wisły. Głowacicę niestety szarpną wędkarz tradycjonalista i była mu pozowała do zdjęcia, a potem ją walnął żoninym tłuczkiem do ziemniaków głowę, odciął głowę na zupę, obciął płetwy na tą że samą zupę i ogon, a potem rozpłatał jej brzuch i wyciągnął jej wnętrzności i dał kotu. Pokroił tułów i włożył dzwonka do marynaty. Nazajutrz obiad był, że ze szczęścia z żoną poszli do sypialni, żeby tylko niepalce lizać.

Mlaskali i cieszyli się pieczystym aż w zasadzie gwar ucichł, że słychać było chrupnięcia korników w drewnianym starym dachu, że wszyscy modlili się, aby tylko nie przewierciły się i nie zaczęły wypadać do kieliszków i w surówki, bo w surówkach ich odnalezienie mogłoby być kłopotliwe, chyba, żeby spadło ich kilka naraz, to na pewno zrobiłyby spory rejwach w takiej pwiedzmy ciętej porze z żurawiną. Jedli, jedli, jedli i bardzo się najedli, że aż zostawiali, a ci z pojemniejszymi żołądkami dojadali, smakując różnych smaków. Oni zawsze w porządnych lokalach, na zbiorowych imprezach, są syci i wielodosmakowani niedojadami. A potem palący wypili po pięćdziesiątce i postanowili pójść zaspokoić płuca i zyskać, a więc przeszli sto metrów do lokalu klasy mordownia i zamówili po klasycznym piwie najbardziej znanego polskiego browaru i zapalili po papierosie, bo tam nikt się nie przejmuje przepisami ograniczającymi wolność i rozprzestrzenianie chorób nowotworowych.

Palący przyszli, kelnerzy znowu postawili pęćdziesiątki, no to wszyscy wypili stukając się celebracyjnie wszyscy ze wszystkimi i umawiając się na konkretniejsze spożycie w gronie niemalże indywidualnym, zdobyczy kulinarnego podziemia na Podlasiu, w Wielkopolsce i w Świętokrzyskim oraz spod zalewu porajskiego. I wnieśli tort i zrobiło się wielkie poruszenie, a jednen ze szwagrów zaczął krzyczeć gorzko, co sprawiło wybuch śmiechu, wśród zjednoczonej wieloprocentowością rodziny. Wreszcie zreflektował i zaintonował sto lat i śpiewali pięknie, kończąc , że we dwa kije, no to sąsiednie sale się przyłączyły i kelnerzy musieli więcej rozlać, ku uciesze właścicieli i atmosferze ogólnego ducha. Towarzystwo się przemieszało i młodzi postanowili uregulować rachunek wobec mogącego nastąpić szeroką falą krzyworyizmu. Jak pomyślei, tak uczynili.

Nagle teściowa zobaczyła ciemność za szybami i w tem i wobec wyrwało jej się - uczyńmy pendolino pod choinkę na rynku. Wiwat, wiwat zakrzyknęli wszechbiesiadnicy i właściciele restauracji, małżeństwo samarytanów znad Biebrzy rodem i wyruszyli lokomotywą się mianując, a do nich przyczepiali się biesiadujący, jak miałoby nastąpić rzeporwanie rzepki dziadka z tamtej legendarnej bajki. I poszli krzycząc ciuch, ciuch , ciuch, hu hu hu huuuuuuuuu, tututum, tututu,, tututum. Zaraz biegli , a przed skrzyżowaniami głośno gwizdali, że turyści włączali kamery smartfonów i w krótce otoczyli świąteczną choinkę w rynku i któś puścił kaczuchy i tańczyli wszyscy, łącznie z turystami i księżmi wracającymi od umierającego z olejami i kadzidłem. Centrum miasta przemieniało się w czad.

297 721 wyświetleń
4773 teksty
34 obserwujących
  • kukaczka

    12 December 2021, 05:00

    ..to się nazywa weselicho!