Młodzi bardzo starym we wsi uczynili wielki afront. Jedni bardzo starzy wiekiem, drudzy bardzo starzy duchem. Uroczystość młodzi ogłosili świecką, to starzy wiekiem i duchem, wysłali sygnał, że ma być kościelna, bo nie przyjdą. Młodzi długo nie myśleli i nie zaprosili ich wcale. Tak się rodzi na wsi kultura, bo na takiej wsi kultura, to plotka, zwłaszcza na spotkaniach formalnych grup gromadzących kobiety: religijnych i świeckich. Oczywiście, że te grupy to jedno i to samo.
Potem, nagle, ni stą, ni z gruchy, obydwie pary dziadków młodego zadały pytanie - czy reszta rodziny będzie zaszczepiona? Oczywiście nie. Zatem też dziadkowie owi odmówili przybycia. Młodzi bogaci, ale to w kieszeni więcej, oznaczało jaki fajny wyjazd. Przyszli zatem młodzi i inny rodzaj współczesnego ciemnogrodu, czyli według ludzi mejstrimowych, chodzi o ludzi, którzy nie chcą przyjąć eksperymentu pod skórę i prędzej zostaną wrogami ludu, zresztą zaszprycowani dla nich wolnych, to ciemnogród lemingostwa.
W sumie, na sali, usiedli we dwa obozy. Jeden był z inteligencji bielsko-krakowskiej, a drugi, to inteligencja bielsko-wiejsko-górnośląska plus klasa robotniczo-mundurowa. Nie było sztywno. Bawili się świetnie. Nawet rozmawiając, tak jak inteligencja bielsko-krakowska o podatku katastralnym, czy o centrum sportów zimowych na granicy ze Słowacją, albo tak jak grupa inteligencko-robotnicza, o najnowszych plotkach z okolicznych plebani, czy o spodziewanych walorach czytanego menu.
Ale, żeby wesołość i zażyłość nabrała tempa, to wpierwej wszyscy zamówili płyny odkorkowujące zatory w śluzach luzu. Podano więc destylaty i krafty, a młody człowiek wędrował z rąk do rąk i cieszył się, że takie ma wzięcie i wszyscy mówią do niego, śmieją się i pociągając wskazującym palcem robią radosne bulu blu blu. W między czsie zaczęto stawiać zupy: rosoły, kremy, barszcze i w nich krokiety dupnistej wielkości, co gasiły ogień destlatów reginu tamtejszego. Płynęła coraz głośniejsza wesołość, zagłuszająca wesołość ze sąsiednich sal, gdzie też biesiadowali górole, gorole, krojcoki, a nawet kaszebszczi i czterech bojków. Opowiadano sobie historie. Spekulowano o zarazie i lokdownie nauczycieli i uczniów, obliczano szanse utrzymania się S na parafi w P. Niektórzy smutni, gul im gżdylił okrutnie, gdy patrzeli na radość pijących, a oni musieli kierować. A tu podpalanką zapijali pilsem. Pigwówkę lagerm. Żytniówkę na karmelu dolną fermentacją.
To się musiało stać i nikt nie nikogo nie strofował, gdy w końcu baryton ogłosił, że "bój to jest nasz ostatni", a potem zaraz, modlitwa gromadna "Ojczyznę wolną pobłogosław Panie". W takiej konfraterni już ciał i dusz zaczęto wnosić wszelkie pieczyste w towarzystwie kasz, baraboli, klusek i kolorowej, naprawdę żywej zieleniny. Nawiększe zrobił wrażenie sznycel śrenicy dwudziestu ośmiu centymetrów dla prcownika strategicznego urzędu państwowego, co to nie mógł pić i był smutny, a teraz spontanicznie pojawił się na jego ustach uśmiech tryumfu, mimo, że pstrąg obok, na talerzu wujka był równie ogromny i miał takie w karp otwarte usta, jakby sam sobie nie wierzył, że może tak elegancko wyglądać po smierci, jak nigdy nie wygładał za życia, nawet wtedy, jak go ta głowacica pokochała i prowadzał się z nią od Jeziora Międzybrodzkiego do Wisły. Głowacicę niestety szarpną wędkarz tradycjonalista i była mu pozowała do zdjęcia, a potem ją walnął żoninym tłuczkiem do ziemniaków głowę, odciął głowę na zupę, obciął płetwy na tą że samą zupę i ogon, a potem rozpłatał jej brzuch i wyciągnął jej wnętrzności i dał kotu. Pokroił tułów i włożył dzwonka do marynaty. Nazajutrz obiad był, że ze szczęścia z żoną poszli do sypialni, żeby tylko niepalce lizać.
Mlaskali i cieszyli się pieczystym aż w zasadzie gwar ucichł, że słychać było chrupnięcia korników w drewnianym starym dachu, że wszyscy modlili się, aby tylko nie przewierciły się i nie zaczęły wypadać do kieliszków i w surówki, bo w surówkach ich odnalezienie mogłoby być kłopotliwe, chyba, żeby spadło ich kilka naraz, to na pewno zrobiłyby spory rejwach w takiej pwiedzmy ciętej porze z żurawiną. Jedli, jedli, jedli i bardzo się najedli, że aż zostawiali, a ci z pojemniejszymi żołądkami dojadali, smakując różnych smaków. Oni zawsze w porządnych lokalach, na zbiorowych imprezach, są syci i wielodosmakowani niedojadami. A potem palący wypili po pięćdziesiątce i postanowili pójść zaspokoić płuca i zyskać, a więc przeszli sto metrów do lokalu klasy mordownia i zamówili po klasycznym piwie najbardziej znanego polskiego browaru i zapalili po papierosie, bo tam nikt się nie przejmuje przepisami ograniczającymi wolność i rozprzestrzenianie chorób nowotworowych.
Palący przyszli, kelnerzy znowu postawili pęćdziesiątki, no to wszyscy wypili stukając się celebracyjnie wszyscy ze wszystkimi i umawiając się na konkretniejsze spożycie w gronie niemalże indywidualnym, zdobyczy kulinarnego podziemia na Podlasiu, w Wielkopolsce i w Świętokrzyskim oraz spod zalewu porajskiego. I wnieśli tort i zrobiło się wielkie poruszenie, a jednen ze szwagrów zaczął krzyczeć gorzko, co sprawiło wybuch śmiechu, wśród zjednoczonej wieloprocentowością rodziny. Wreszcie zreflektował i zaintonował sto lat i śpiewali pięknie, kończąc , że we dwa kije, no to sąsiednie sale się przyłączyły i kelnerzy musieli więcej rozlać, ku uciesze właścicieli i atmosferze ogólnego ducha. Towarzystwo się przemieszało i młodzi postanowili uregulować rachunek wobec mogącego nastąpić szeroką falą krzyworyizmu. Jak pomyślei, tak uczynili.
Nagle teściowa zobaczyła ciemność za szybami i w tem i wobec wyrwało jej się - uczyńmy pendolino pod choinkę na rynku. Wiwat, wiwat zakrzyknęli wszechbiesiadnicy i właściciele restauracji, małżeństwo samarytanów znad Biebrzy rodem i wyruszyli lokomotywą się mianując, a do nich przyczepiali się biesiadujący, jak miałoby nastąpić rzeporwanie rzepki dziadka z tamtej legendarnej bajki. I poszli krzycząc ciuch, ciuch , ciuch, hu hu hu huuuuuuuuu, tututum, tututu,, tututum. Zaraz biegli , a przed skrzyżowaniami głośno gwizdali, że turyści włączali kamery smartfonów i w krótce otoczyli świąteczną choinkę w rynku i któś puścił kaczuchy i tańczyli wszyscy, łącznie z turystami i księżmi wracającymi od umierającego z olejami i kadzidłem. Centrum miasta przemieniało się w czad.