Menu
Gildia Pióra na Patronite

Marzyłem o lataniu

RudaDusza

RudaDusza

Marzyłem o lataniu
Wiatr uderzał we mnie raz po raz, gdy spoglądałem w przerażającą twarz przepaści, wykrzywioną szumem fal obijających się z krzykiem o zęby skał. Czułem strach. Strach, który mógłby mnie sparaliżować, a nawet przeciwko mnie siłą odciągnąć mnie od krawędzi, gdyby tylko chciał. Mógłby. Sam mógłbym uciec. Albo skoczyć. I to ta druga myśl targała moim sercem z dużo większą zawziętością.
Czułem na sobie dotyk. Lekki, jakby puchowy, ledwo muskający moje ramiona czy ręce, ale z drugiej strony dający pewność. Silny. Bezpieczny. Wiatr czułem także tam, jak przesuwa się i rozczochruje poszczególne włókna, włókienka i włosowatości tego, co ponownie wyrosło mi przed chwilą z nagich pleców. Stałem na wpół obnażony i niepewny, czy jeszcze wciąż miałem prawo myśleć o sobie z rozróżnieniem płci. Stworzenia, takie jak ja, nie mają płci. Jesteśmy tymi stworzeniami. Tym. Rzeczą bez duszy i bez wolnej woli. Dlaczego więc wahałem się, czy skoczyć?
Drżałem. Skóra poddawała się uderzeniom chłodu, oczy mrużyły się bez wiedzy woli pod wpływem powietrza i słońca, wyglądającego na mnie przezeń granatowych, ciężkich chmur, zamykających stopniowo niebo w swoim upierzonym, ale twardym, ciężkim, ale delikatnym, gwałtownym, ale uporządkowanym grobie. Strach próbował schwycić mnie za obnażone gardło gdy wyciągnąłem ręce przed siebie, czując, że chwila skoku zbliża się nieuchronnie. Żołądek lodowaciał z jednej strony w oczekiwaniu na dawno zapomniane uczucie, a z drugiej strony wrzał pod wpływem wizji upadku na skały, o które z coraz większą wściekłością rozbijały się zagniewane bałwany.
Słońce było pochłaniane z każdą chwilą – wiązane sznurami w kratach burzowych atrybutów. Gdzieś pod horyzontem zalśniła czerwienią groźby błyskawica, znajdując ujście na powierzchni wody, w którą uderzyła gniewnie, wzburzając już i tak niespokojny ocean.
Wiedziałem, że to już ostatnia chwila na podjęcie decyzji, decyzji o powrocie. To nigdy nie powinno być decyzją. Powinienem po prostu skorzystać z jakże łaskawej wspaniałomyślności, jaka dawała mi możliwość powrotu. Chciałem go. Chciałem znów poczuć na sobie wzrok Boga, otulającego moje ramiona otuchą i boską, doskonałą miłością.
A mimo to wahałem się.
Zawahanie mogło kosztować mnie wszystko. Jeśli bym teraz nie wystartował, burza mogła mnie odciąć, a wtedy już nigdy nie dane by mi było wrócić do Ojca mojego i Pana. Zawahanie mogło kosztować mnie wszystko.
Zrobiłem krok.
Pod stopą zabrakło mi ziemi, jakby ta przekazywała mi, że nie jestem tu mile widziany, że ziemia już mnie nie chce i nie potrzebuje gościć. Jakbym już – a może dopiero? – wykorzystał swoje dni, swoje lata, swoje dekady. I jakby nadszedł czas wrócić do swoich.
I już miałem runąć w przestrzeń powietrza, między wodę a niebo. Czułem, jak coś mnie tam woła z obietnicą zbawienia. Cała moja istota pragnęła właśnie tego. Cała!
Czemu się oszukuję? Serce zareagowało szybciej niż rozum i przeznaczenie.
- Zaczekaj!
Marzyłem o powrocie do Nieba. Do Boga. Do służby i nieświadomości, jaką dawała mi rezygnacja z wolnej woli. Marzyłem o tym, by nie czuć i nie musieć dłużej myśleć o jej lnianych włosach.
Marzyłem by uciszyć serce i duszę oddać znowu walce ze złem i cierpieniem. Marzyłem by przestać cierpieć.
Marzyłem o lataniu.
Lecz na ziemi trzymało mnie coś więcej niż niegościnna potrzeba posiadania twardego gruntu pod stopami.
Boska miłość jest doskonała. Nie zna wyjątków czy poświęceń.
Ludzka miłość jest inna. Zazdrosna. Krucha. Gwałtowna i egoistyczna, jak wszyscy ludzie na ziemi. Ale przez to wyjątkowa i niepowtarzalna. Bardziej pociągająca.
Niebieskie oczy zwróciłem ku niebu, niemo błagając o przebaczenie. I grunt usunął się spod mych stóp, gdy w uniesieniu rzuciłem w ramiona Anieli.
A pióra powoli znikały pomiędzy wzburzonymi falami.

21 542 wyświetlenia
318 tekstów
8 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!