Menu
Gildia Pióra na Patronite

Opowieść starca

Mam na imię....
Choć tak naprawdę to nie ma żadnego znaczenia. Jestem nikim a takich jak ja jest zapewne wielu. Pozostanę więc dla Was anonimowy.
Jestem niespełna trzydziestoletnim starcem. Steranym przez życie, zniszczonym przez los, bez żadnych widoków na przyszłość. Bez nadziei i pragnień. Człowiekiem, który mógł mieć piękne życie a którego nienawistne koleje losu stoczyły na dno rozpaczy.
Jestem dzisiaj sam, uczuciowo pusty jak skorupka jajka wyjedzonego przez wygłodniałego ścierwojada. Toczę więc swą bezcelową egzystencję nie próbując nawet uszczknąć, z życia, choć odrobiny radości. Czasem tylko nachodzą mnie myśli jak mogła wyglądać moja przyszłość. Zaciskam wtedy, do bólu, powieki i usiłuję wyobrazić sobie to o czym kiedyś tak bardzo marzyłem. Widzę wtedy ulotne obrazy. Salon skąpany w słońcu wpływającym od tarasu. Zjawiskowo piękną kobietę, rozanieloną i śmiejącą się do dwójki małych aniołków bawiących się na dywanie. Całym sobą czuję prawie to szczęście i bezgraniczne pokłady miłości niosące nas przez życie. Obrazy są tak prawdziwe i tak realne jak moje marzenia. A wtedy przychodzi moment, krótka chwila, w której wierzę w to co widzę. Jestem elementem tej cudownej wizji i przez ten ułamek sekundy żyję tym niewysłowienie wspaniałym życiem Otoczony szczęściem, z ukochaną żoną i kochającymi dziećmi. A potem czuję pierwsze krople łez zwilżających me oczy i ból, które katuje mą duszę i żywi się mym cierpieniem niespełnienia. Znika obraz rozjaśnionego pokoju a w jego miejsce pojawia się szary, ciasny i obskurny pokój wynajęty w przydrożnym motelu. Tam gdzie widziałem swą żonę, tak zmysłowo usadowioną w fotelu, widzę tylko czarnoszary całun przewieszony przez oparcie a wizja dzieci zmienia się w rozwiewane lodowatymi podmuchami wiatru czarne kłębki mgły. I wracam do rzeczywistości. Do mojej rzeczywistości. Do rzeczywistości codziennego piekła w którym doświadczam tylko cierpienia umysłu i bólu istnienia. Krążę tak po świecie szukając zakątka, w którym mógłbym się schować przez demonami przeszłości. Skulić się w sobie, ukryć przed losem i dokończyć swój żywot w ciszy i spokoju. Bez conocnych koszmarów, bez wspomnień przeszłości i wizji przyszłości.
Nie potrafię nawet sam zakończyć swej egzystencji. Kiedyś myślałem, że to z powodu tej, tak przecież nierealnej lecz tkwiącej gdzieś w najgłębiej skrytym zakamarku umysłu, nadziei iż mój los się odmieni. Teraz wiem jednak, że to zwykły strach. Nie przed fizyczną śmiercią a raczej przed tym co po niej nastąpi. Przerażeniem napawa mnie myśl, że po śmierci, na Sądzie Ostatecznym, ktoś wejrzy w mą duszę i ujrzy to co było jej udziałem na tym świecie. A przerażony tym co ujrzał ześle ją na wieczne wygnanie poza ostatni krąg piekła gdzie wciąż i wciąż, aż po kres czasu, jak na upiornej karuzeli, przeżywać będę musiał swe dawne życie.

*
A przecież kiedyś moje życie wyglądało jak przysłowiowa baśń.

*
W tych czasach, gdy z młodzieńca stawałem się mężczyzną, mieszkałem z rodzicami na farmie Carverów. Tam się urodziłem, tam postawiłem pierwszy krok i wypowiedziałem pierwsze słowo. Tam też poznałem pierwsze uczucia. Tak naprawdę, nie była to farma w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Poza uprawami i hodowlą zwierząt prowadzono tam, w całkiem sporym zakresie, produkcję przemysłową. Na początku tylko na potrzeby gospodarstwa a z czasem, z powodu wysokiej jakości wyrobów także na sprzedaż, co przynosiło spore dochody. Była samowystarczalnym rolniczo-przemysłowym cudeńkiem położonym nad brzegu morza na słonecznym południu kraju. Siedzibę właścicieli, państwa Carverów, zbudowano przy samych klifach nadbrzeża. Klify te ciągnęły się kilometrami wzdłuż polnej drogi prowadzącej z farmy do miasta. Często stawaliśmy na ich krawędziach i podziwialiśmy widoki na pełne morze. Znaliśmy dokładnie rozkład statków przepływających bliżej lub dalej od nas i cieszyliśmy się każdym nowym i nieznanym nam cieniem, który pojawiał się na horyzoncie. Naszą ulubioną zabawą było zrzucanie, z krawędzi klifu, patyków. Wiatr wiejący od strony morza, gnający po szczytach fal, uderzał w skalną ścianę, wspinał się po niej pionowo do góry i wynosił rzucane przez nas gałązki w kierunku nieba. Robiliśmy wtedy zakłady o to, który patyk poleci wyżej, który spadnie na ziemię a który pożegluje w stronę horyzontu. Dziecięce zabawy. Monotonie potężnych, czarnych klifów urozmaicała tylko niewielka laguna z piaszczysta plażą i rozległym płytkim kąpieliskiem, z którego często korzystaliśmy. Kąpiele, nurkowania, zbieranie muszli – cudowna frajda. Na północ i wschód od domu, falując na wietrze, zieleniły się pastwiska, pola uprawne, sady. Od zachodu posiadłość obejmowała potężny las z jeziorem ukrytym wśród drzew. Przez jezioro, wprost do morza, płynęła przejrzysta rzeczka. Jezioro powstało gdy przodkowie Carverów osiedlili się na tym terenie. Postanowili przegrodzić rzeczkę i stworzyć zalew będący miejscem hodowli i łowiskiem ryb. Ich potomkowie skorzystali z tamy i zmodernizowali ją budując młyn. Z czasem powstała tam też turbina wytwarzająca prąd na rosnące potrzeby gospodarstwa. Jedynym mankamentem były bagna przylegające do jeziora. Szara połać wygryziona z zielonej plamy lasu i psująca rajski widok brzegów jeziora. W czasach gdy powstawał zalew, wody rzeczki rozlały się szeroko na płaskim terenie i zalewając sporą połać lasu stworzyły moczary. Wilgotne i niedostępne. Pełne stojących jeszcze i zwalonych drzew. Dostępne tylko dla ludzi doskonale znających nieliczne ścieżki przez nie prowadzące. Taka jest cena postępu.

*
A tym wszystkim zarządzał mój ojciec. Wkrótce po ślubie rodzice szukali jakiegoś miejsca w którym mogliby rozpocząć nowe życie. To było prawdziwe zrządzenie losu, że ojciec spotkał, na swej drodze, Jacka Carvera, który zaproponował mu pracę przy prowadzeniu i rozwoju farmy. Oboje byli ludźmi, którzy potrafili zapamiętać się w pracy do ostatka więc szybko doszli do porozumienia i po niedługim czasie ojciec praktycznie sam zarządzał całością. Pod jego rządami farma kwitła. Urodzajne pastwiska pozwalały na hodowlę bydła. Sady i pola rok w rok dostarczały wspaniałych plonów. Istniejącą na farmie kuźnię rozbudował do rozmiarów małej fabryczki. A kute w niej wyroby zyskały spory rozgłos nie tylko w najbliższej okolicy. Także gospodarka rybacka, którą ojciec unowocześnił i rozszerzył na śródleśnym jeziorze, przynosiła nie najgorsze wpływy. Swoimi zdolnościami zyskał sobie ojciec szacunek i poważanie u Carverów a pracownicy farmy uwielbiali go za sposób bycia, humor, zawziętość w pracy i niesamowitą pomysłowość.
Żyliśmy tam prawie jak w raju. Carverowie byli wspaniałymi ludźmi. Eleonora i Jack. Mimo dzielących nas różnic traktowali nas prawie jak równych sobie a do ojca mieli całkowite zaufanie w prowadzeniu gospodarstwa. Tak naprawdę to on rządził farmą a oni z radością patrzyli na jego rozkwit. Jack był zawsze prostolinijny i radosny natomiast Eleonora, mimo swej uprzejmości, zawsze utrzymywała, lekko tylko odczuwalny, dystans. Ale w końcu pochodziła z wielowiekowej, arystokratycznej rodziny. Urodzenie zobowiązuje. Mnie natomiast traktowali prawie jak własnego syna. Mimo, że mieli czwórkę swoich dzieci zawsze potrafili znaleźć czas dla mnie. Kiedykolwiek organizowali cokolwiek dla swojej czwórki zawsze było tam miejsce i dla mnie. Czułem się jakbym miał czworo cudownych rodziców.

*
A co najważniejsze miałem także czworo „rodzeństwa”.
Starsza ode mnie Helen - wzór rozwagi i roztropności. I młodsza ode mnie trójka. Tom - pewny siebie i wiecznie roześmiany przystojniak Walt - młodszy i wyjątkowo uroczy łobuziak oraz jego bliźniaczka Monika. Monika! Boże! Jak udało Ci się stworzyć istotę tak cudowną i idealną? Od kiedy tylko poczułem w sobie pierwszy zew męskości byłem w niej szaleńczo zakochany tą młodzieńczą miłością, która rozsadza duszę i serce. Monika była w wieku gdy w prześlicznej, młodej dziewczynie pojawiają się pierwsze oznaki pięknej, dojrzałej kobiety. Każde przelotne spojrzenie jej zielonych oczu, rzucane w moją stronę, spod czarnej grzywki, wciąż na nowo podsycało moje uczucie. Jakże byłem szczęśliwy mogąc być wciąż tuż przy niej. Jak bardzo uszczęśliwiał mnie każdy jej dotyk, jej zapach, jej śmiech. Jak wiele miłosnych uniesień przeżyłem gdy obserwowałem jak, w zabawie, biegnie roześmiana przez pola.
W swoim pokoju przechowywałem, niczym relikwie, przedmioty których dotykała.
A największą świętością był zasuszony bukiet stokrotek, zerwanych jej dłonią, specjalnie dla mnie gdy leżałem chory. Z pietyzmem przechowywałem, zdobyte ukradkiem, jej zdjęcie, które pocieszało mnie w chwilach gdy nie mogłem być przy niej. Monika była moją muzą, moim natchnieniem, moim szczęściem, nadzieją i sensem egzystencji. Była dla mnie wszystkim. Myślę, że domyślała się co do niej czuję. Trudno było przecież nie zauważyć że byłem przy niej jak najwierniejszy „szczeniak”. Gotowy by przybiec na każde zawołanie, cieszący się każdą pieszczotą, nie odstępujący swej „pani” na krok. Bałem się jednak wykonać następny krok w pogoni za miłością. Póki co wystarczało mi, że mogę ją podziwiać i ubóstwiać. I wciąż wierzyłem, że kiedyś przyjdzie ten dzień. Dzień w którym zawołam jej imię a ona obejrzy się i ze szczęściem w oczach, zacznie biec, w słońcu, w moja stronę. Rzuci mi się na szyję i będziemy tak trwać wtuleni w siebie. Całym sobą będę mógł czuć dotyk jej skóry. Czuć jej cudowny zapach, który najbardziej rozbrzmiewa w tym sekretnym dołku pomiędzy szyją a ramieniem. Będę mógł bez końca pieścić jej włosy i słuchać jej szeptu tuż obok mego ucha. Wiele razy widziałem, podczas naszych wspólnych wyjazdów do miasta, jak Monika stanowczo odrzuca wszelkie oznaki adoracji ze strony innych mężczyzn. I tłumaczyłem to sobie na swoją korzyść. Przekonywałem siebie, że robi to tylko po to by móc cierpliwie czekać na mnie. A jednak, z obawy przed odrzuceniem, bałem się wyznać jej co czuję. Wciąż próbowałem rozwiązać ten dylemat. Czy żyć dalej w swym szczęściu uwielbiania Moniki czy postawić wszystko na jedną kartę i opowiedzieć jej o swych uczuciach? Mógłbym wtedy, być może, osiągnąć to o czym wciąż marzyłem. Ale mógłbym też zostać odrzucony a wtedy cały sens mego istnienia ległby w gruzach. Póki co w zupełności wystarczała mi możliwość przebywania w zasięgu jej zapachu.

*
Życie więc toczyło się dalej. Cała nasza piątka wiecznie była razem. Razem się bawiliśmy, razem smuciliśmy. Byliśmy zżyci jak żadne chyba „rodzeństwo” na świecie. Byliśmy radośni, beztroscy i pełni wspaniałych planów na przyszłość.
Aż do tamtego sobotniego wieczora, który zmienił nasze życie. Który zmienił moje życie.

*
Zanurkowałem najgłębiej jak potrafiłem. Napierałem na wodę, wstrzymywałem oddech i nurkowałem tam gdzie jeszcze żadne z nas nie dotarło. Jak najgłębiej przy krawędzi uskoku plaży. Prawie brakowało mi tchu gdy zobaczyłem coś metalicznie błyskającego wśród sfalowanego piasku dna. Złapałem zdobycz lewą dłonią i czując pierwsze oznaki bólu w płucach ruszyłem w kierunku rozświetlonej powierzchni morza. Przebiłem jej taflę i w rozbryzgach wody, z wysoko uniesioną ręką krzyczałem:
– Mam! Mam! Znalazłem skarb!
Ujrzałem troje roześmianych twarzy i lekko pochmurne oblicze Moniki.
– Czyś ty oszalał? Myśleliśmy już że nie wypłyniesz!
Więc martwi się o mnie ! Kolejna igiełka szczęścia ukłuła me uczucia. Poczułem się jak mitologiczny heros powracający z dalekiej wyprawy do swej ukochanej. Wiozący jej dowody miłości i uwielbienia. Morze niosło mnie po szczytach fal, jak radośnie baraszkującego delfina, by chwilę później ułożyć mnie u jej stóp.
– Oto, dla ciebie Pani, niosę ten dar, morzu wydarty! - wydyszałem radośnie.
– A idź ty z takimi żartami! Włosy z głowy sobie powydzieraj, może trochę rozumu ci do niej wpłynie!
Widziałem jednak, że przez naburmuszona minę i wydęte w gniewie wargi, przebija się śmiech i zadowolenie. Drobne zmarszczki w kącikach oczu, lekko uniesione krawędzie ust, zaróżowione policzki, zwiastowały nadchodzący wybuch radości. Mimo udawanej złości, z lekko widoczną, w uniesionej głowie, dumą wzięła z mej ręki wyłowione świecidełko.
– Nie wiem sama czy jesteś tylko szalony czy już kompletnie zwariowałeś! A za prezent ślicznie dziękuję.
Po wypolerowaniu w piasku okazało się że wyłowiona błyskotka nie była jednak wartą fortuny biżuterią. Ot, zwykły medalion, z kółkiem na łańcuszek czy rzemienny pasek. Wyglądał na zrobiony z brązu, okrągły, lekko wypukły, z wyrytym wizerunkiem żaglowca płynącego po morzu. Fakt że grawerunek wykonany był całkiem precyzyjnie, oddawał wiele szczegółów statku. Widać było nawet nad żaglami małe, podwójne falki przypominające mewy. Niewiele pewnie wart ale jednak to „skarb” własnoręcznie, z „narażeniem życia”, zdobyty dla kobiety mych marzeń.
– Pewnie zgubiła go jakaś dama żeglująca wśród sztormu po pobliskich wodach – Monika, z rozmarzoną miną, przymierzała wisiorek do swej szyi.
Pewnie wyobrażała sobie wtedy, że jest córką kapitana okrętu, który zmaga się z falami i wiatrem a ona, w miejsce rannego sternika, pewną ręką prowadzi statek do naszej zacisznej, osłoniętej od morza, laguny. Oczyma wyobraźni widziała jak, w ostatniej chwili, ratuje majtka, falami przelewającymi się przez pokład, znoszonego za burtę. Wystraszony chłopiec, w napadzie paniki, łapie kurczowo podaną dłoń pani sternik i przypadkowo zrywa jej, otrzymany od ojca, marynarski medalion. Grawerowane kółko, wraz z zerwanym paskiem, nurkuje głęboko w rozszalałą otchłań by po latach zostać, przyjaznymi prądami, zniesione w nasze ręce. Co za piękna historia!
– Według mnie to bosmański medalion marynarza z rozbitego opodal statku – Walt rzadko się odzywał, lecz jeśli już coś mówił to starał się by miało to rzetelne uzasadnienie.
– Zdaje mi się, że widziałem już kiedyś rysunek podobnego wisiorka w książce o żeglarzach z minionych epok. Najbardziej lojalni i oddani marynarze otrzymywali takie wisiorki z wizerunkiem okrętu na którym służyli. Ilość „mew” wygrawerowanych nad okrętem oznaczała rangę marynarza. W czasie służby, każdy awans, pozwalał na dodanie kolejnej mewy. O ile pamiętam dwie mewy oznaczały właśnie bosmana.
I tak prysł romantyczny nastrój morskich opowieści. Uświadomiliśmy sobie, że być może trzymamy w ręku pamiątkę po człowieku, którego pochłonęła morska otchłań. Który, być może spoczywa gdzieś na piaszczystym dnie, otoczony szczątkami, rozbitego przez sztorm statku, w towarzystwie swych braci z załogi. Może służąc teraz pod wieczną komendą Neptuna, przeczesuje wodne głębiny w poszukiwaniu symbolu swej lojalności i należnej mu pozycji w orszaku władcy mórz. Ogarnął nas nastrój, który często towarzyszy stracie kogoś znajomego. Mimo, że nie znaliśmy właściciela medalionu, jak całe pokolenia wychowywane nad brzegami oceanów, czuliśmy więź z ludźmi morza i każdą stratę odczuwaliśmy bardzo osobiście.
– A pamiętacie te wszystkie opowieści o statkach, które rozbijały się, przez wieki,
o tutejsze fiordy? – Helen wróciła nas do rzeczywistości.
Z nas wszystkich, ona najbardziej wiązała się z morzem. Zakochana była w historiach o morskich podbojach. Znała historię każdego znanego nam statku, który spoczął na dnie po spotkaniu z otaczającymi nas kamiennymi fiordami. Potrafiła z pamięci wymienić nazwę każdego takiego okrętu, miejsce i czas kiedy zatonął, skąd i dokąd płynął i wszystkie szczegóły z nim związane. Skrzętnie notowała każdy fakt, każdą pogłoskę i plotkę by później mozolnie je sprawdzać i tworzyć z nich prawdziwą historię rejsu, który w nieszczęściu zakończył się w pobliskich wodach. Przy każdej okazji korzystaliśmy z jej wiedzy i zmuszaliśmy ją by, przy ognisku, snuła nam opowieść o kolejnym kapitanie prowadzącym swą załogę przez „nasze” morze. Miała wspaniały dar opowiadania. Opartą na faktach historię ubierała w wymyślone zdarzenia, tworząc opowieść raz to szpiegowską, raz piracką, czasem kryminalną, miłosną. Miała nieskończoną otchłań pomysłów. Tworzyła wizje tak barwne i realne, że zdawało nam się, iż sami uczestniczymy w potoku wydarzeń. Potrafiła, tak jak malarz na płótnie, wymalować w naszych głowach wierne obrazy perypetii załogi i okrętu. Kiedy kończyła opowiadać zalegała wśród nas rozmarzona cisza. W ciszy dogaszaliśmy ognisko i rozchodziliśmy się, w blasku gwiazd i księżyca, by w ciemności swych sypialni, śnić o morskich podbojach.
– Sądzę, że medalion powinien wrócić tam gdzie jego miejsce, na dno morza. To piękna pamiątka ale należy chyba do kogoś innego. Helen, z zamyśloną miną, uświadomiła nam prawdziwe znaczenie mego znaleziska.
I w tym właśnie momencie zrozumieliśmy, że ma rację, że medalion zawiera w sobie historię życia nieznanego nam żeglarza, że powinien stać się jednością, jeśli nie cielesną to przynajmniej symboliczną, ze swym dawnym właścicielem.
– Chodźmy nad fiordy, w miejsce gdzie rozbiło się najwięcej statków. Zrzucimy go z krawędzi skał jak najdalej w głąb morza. Może niesiony szczęśliwym łutem losu trafi w miejsce spoczynku jego pana - Monika, niepoprawna romantyczka, wypowiedziała to co wszystkim nam cisnęło się do głów.
Milczącym korowodem, jakby prowadzeni duchem dawnego marynarza, podążyliśmy nad wyniosły, osnuty zła sławą, fiord.
– Ty go odebrałeś morzu więc ty powinieneś mu go zwrócić – Monika włożyła wisiorek w mą dłoń. Poczułem cudowne ciepło jej ręki gdy zaciskała moje palce na medalionie.
Wiatr wiał, jak rzadko kiedy w kierunku bezkresu oceanu. Jakby nieświadomy swej roli wspomagał nas w jakże szlachetnym, zamiarze. Cisnąłem błyskotkę najmocniej jak potrafiłem. Obserwowaliśmy jak podąża w kierunku powierzchni wody, jak przestraszyła przelatującą mewę i jak uderza w podstawę nadpływającej fali. Fali, która przykryła ją i połknęła łapczywie jak rekin ponownie chwytający, wymykającą mu się z głębi paszczy, ofiarę. Zrobiliśmy to co należało zrobić i napełniała nas z tego powodu duma odkrywców, którzy odkrywając starożytny grobowiec, z szacunkiem ponownie go ukrywają miast bezmyślnie plądrować i grabić.
– Wiem, wiem, wiem! Mam pomysł! – Tom jak zwykle był pierwszym, któremu śmiech zagościł na twarzy.
– Zabawimy się w straszenie! Wszyscy przecież znają stare opowieści o rozbitych statkach i duchach marynarzy włóczących się nocami po fiordach w poszukiwaniu swych ciał, pilnujących skarbów i nawiedzających samotnych podróżnych! W sobotę urządzimy paradę duchów! - na jego twarzy już malowało się rozbawienie i frajda z napędzenia stracha przesądnym pracownikom z farmy jego rodziców.
– Poprzebieramy się w stare szmaty, weźmiemy z kuźni kilka łańcuchów, zapalimy lampy naftowe, popukamy trochę do okien pracowników, wyskoczymy kilka razy zza węgła, pojęczymy i zobaczymy kto ma największego stracha w duszy – Tom rozmarzył się i coraz bardziej zapalał do pomysłu.
– Pomysł kapitalny ale można go ulepszyć – wpadł mi do głowy jak mi się zdawało znakomity koncept.
– Owszem poprzebieramy się ale straszyć będziemy nie pomiędzy domami a na fiordach! Kto przestraszy się „ducha” przechadzającego się oświetloną ścieżką przy domu? A nad ciemnymi fiordami, przy smętnym szumie morza, efekt jak murowany – już widziałem, że Tom zrozumiał różnicę i z szelmowskim uśmieszkiem dopracowywał w głowie szczegóły.
Także pozostałej trójce „rodzeństwa” na twarzach malował się uśmiech zaprawiony lekkim cieniem złośliwej satysfakcji i nutą dumy z wymyślonej krotochwili.

*
Wiedzieliśmy, że każdej soboty duża część pracowników farmy wyjeżdża do miasta. Na zakupy, do znajomych, by potańczyć i w dziesiątkach innych spraw. Po całym tygodniu, nie ma co ukrywać, intensywnej i ciężkiej pracy, każdemu należy się chwila odpoczynku i zabawy. Pracownicy, już po sobotnim obiedzie tłumnie wyjeżdżali z farmy. Załatwiali to co najpilniejsze do załatwienia, przypominali sobie o sprawach zapomnianych, kupowali to czego im zabrakło a potem bawili się by nabrać radości na cały następny tydzień. Zaręczali się, żenili, tańczyli, kłócili, godzili, żegnali, pili, śmiali się, płakali, bili, ściskali a potem wracali do domów na farmie. Część, ta trzeźwiejsza i przytomniejsza, wracała sobotnią nocą a część dopiero w niedzielę. Postanowiliśmy zabawić się kosztem tych powracających na farmę w sobotnią noc.

*
Jakby los nam sprzyjał moi rodzice też postanowili, za usilnymi namowami mamy, wyjechać więc nie musiałem tłumaczyć się, ze sporą część nocy spędzę poza domem. Zaskoczyli mnie tym wyjazdem bo raczej rzadko opuszczali teren farmy, głównie ze względu na tatę. Wiecznie zapracowany, wiecznie zajęty montażem nowej maszyny, wdrażaniem nowych produktów, pilnymi naprawami – sam chciał wszystkiego doglądać. Miał co prawda zaufanych pracowników, którzy mogliby z powodzeniem zająć się wszystkimi problemami ale wrodzone i zapewne nadmierne poczucie obowiązku, które tak zjednało mu Jacka Carvera, nie pozwalało mu na pozostawienie czegokolwiek bez nadzoru. Z jednej strony napełniała nas duma z osiągnięć taty a z drugiej strony oboje z mamą cierpieliśmy z powodu jego wiecznej nieobecności. Brak nam często było tych chwil rodzinnej serdeczności. Szczególnie gdy inne rodziny bawiły się razem na wspólnych ogniskach a my tłumaczyliśmy wszystkim, że tato musi pilnie uruchomić uszkodzoną turbinę więc niestety tym razem też nie może być z nami. Cieszyło mnie więc, że postanowili spędzić razem sobotni wieczór. Tym bardziej, ze jak wspomniałem ja też miałem swoje plany. Trochę tylko martwiła mnie postawa mamy. Wyglądała na osowiałą, może zmartwioną, lekko zakłopotaną. Byłem pewien, że martwi się czy wieczór uda im się tak jak zaplanowała. Tak dawno już nie spędzali wspólnych wyjazdów, że mogli czuć się wzajemnie sobą skrępowani. Czy jeszcze pamiętają jak to jest tańczyć do białego rana? Ale przecież to moi kochający się rodzice! Pierwsza lampka wina, pierwszy taniec i wszystko wróci do nich za dawnych, beztroskich lat! Niespodziewanie, tuż przed samym wyjazdem, mama przytuliła mnie mocno i wyszeptała mi do ucha: Pamiętaj synku, że jesteś naszym największym skarbem! Oboje, z ojcem, bardzo cię kochamy! Cokolwiek by się stało, cokolwiek by się wydarzyło zawsze będziemy z tobą. Nie wolno ci w to wątpić, nawet w najczarniejszej godzinie! Zawsze bądź tak silny, kochający i radosny jak teraz! Miej tyle wiary w naszą rodzinę by nie zwątpić nigdy w nas i siebie. Trwaj w tej wierze bez względu na żadne okoliczności!
To było tak niespodziewane i tak zaskakujące, że nie zdążyłem się odezwać. Kiedy oprzytomniałem rodzice odjeżdżali już, swym niedawno kupionym, samochodem. Nie zastanawiałem się długo nad powodem i sensem deklaracji, która padła z ust mamy. Zrzuciłem to na karb jej poddenerwowania wyjazdem a podniecony nadchodzącą „paradą duchów” szybko zapomniałem o usłyszanych słowach. Młodość ma to do siebie, że nie pozwala na zbyt długie rozpamiętywanie „dziwactw” dorosłości więc i ja szybko wyrzuciłem z głowy wszelkie wątpliwości. Ważniejsza była zaplanowana zabawa i towarzystwo „mojej” Moniki.

*
– Tutaj! Tu będzie idealnie! - Tom miał wszystko przemyślane.
Na miejsce zabawy wybraliśmy odcinek drogi, który przebiegał niedaleko krawędzi klifu, obok brzozowego zagajnika, w którym mogliśmy się ukryć. Tej nocy na morzu szalał silny wiatr. Słychać było jak rozpędzone fale, z potężnym łoskotem, rozbijają się o ściany fiordów. Porywy wiatru szarpały gałązkami brzózek i przebraniami dziewczyn. Scenerię oświetlała rzęsiście pełnia księżyca. Noc, wiatr, księżyc, szum fal i łopot wiatru - iście demoniczna sceneria jakby specjalnie dla nas ustawiona. Postanowiliśmy, że nie będziemy straszyć całą grupą. W końcu kto widział duchy wałęsające się piątkami? Jeśli ktoś w ogóle widział duchy! Straszyć miały przebrane dziewczyny a my, ukryci w krzakach, mieliśmy wydawać upiorne wycia i szatańskie chichoty. Monika i Helen ubrały się w białe, zwiewne sukienki, na głowy założyły woalki a w rękach trzymały latarnie. Liczyliśmy na wspaniałą zabawę z której my i przestraszeni śmiać się będziemy jeszcze długie tygodnie.
– Chować się, chować! Ktoś jedzie! - dziewczyny wyszły na drogę i pląsały jak strzygi na wietrze.
Po chwili zobaczyliśmy światła samochodu. Dziewczyny stały na środku drogi, machały rękoma, błyskały latarniami - wyglądały jak prawdziwi potępieńcy. Chichotaliśmy w krzakach do czasu gdy zorientowaliśmy się, że coś jest nie w porządku. Samochód nie zwalniał, jechał zbyt szybko, jakby kierowca w ogóle nie zauważył przebranych sióstr. A one stały na środku drogi znieruchomiałe ze strachu. Zapadła cisza. Czas zwolnił tak bardzo, że widziałem wszystko jak na zwolnionym filmie. W pierwszej chwili nie poznałem samochodu. Zbite w kłębek myśli i skojarzenia, po krótkim wahaniu, uzmysłowiły mi, ze nadjeżdża nowy samochód moich rodziców. Kiedy pojazd zbliżył się do naszego zagajnika, w oświetlonej światłem księżyca kabinie, zauważyłem siedzącego za kierownicą tatę. Na zwróconej w kierunku, siedzącej obok niego mamy, twarzy widziałem ból i cierpienie. Mamy twarz cała była zalana łzami. Dlaczego wracali tak wcześnie? Dlaczego tato cierpiał? I dlaczego mama płakała? Co stało się tam, w mieście, że doprowadziło ich do takiego stanu? Może serce taty odmawiało posłuszeństwa, zaskoczone chwilami relaksu po długim okresie wytężonej pracy? Ale w mieście jest szpital. Po co wracaliby na farmę? Może wieczór zaplanowany na tak romantyczny zamienił się w kłótnię? Ale nigdy nie widziałem ich krzyczących na siebie. Nie wiem! Nie wiem! Nie mam pojęcia!
– Boże ! Coś się stało! Uciekajcie! - sam nie wiem kiedy, zupełnie instynktownie, krzyknąłem w kierunku dziewczyn.
W tym momencie, pewnie kątem oka, tato zauważył Monikę i Helen. Przerażenie malujące się na jego twarzy uzmysłowiło mi to co sam już podejrzewałem. Nie zdąży wyhamować przed sparaliżowanymi paniką dziewczynami! Wieloletnie przyzwyczajenia kierowcy, instynkt czy inny odruch, zakorzeniany w nas od lat kazał mu gwałtownie hamować. Samochód wpadł, na piaszczystej drodze, w poślizg. Czas zatrzymał się wtedy prawie zupełnie.

*
Uzmysłowiłem sobie, że widzę wszystko co wokół się dzieje, powoli i wyraziście, jak obraz odtwarzany klatka po klatce. Myśli i obrazy szalały w mojej głowie z prędkością huraganu, zapisując w mózgu ciąg zdarzeń. Ciąg zdarzeń, który już zawsze miał mnie prześladować. Tworzył w mej duszy mego prywatnego demona, który w tej właśnie chwili zaczął szarpać pazurami me jestestwo. Nie docierał do mnie żaden dźwięk. Nie słyszałem bicia swego serca, nie słyszałem oddechu, nie docierały do mnie krzyki, pisk hamulców. Widziałem jak samochód rodziców, powoli przesuwa się obok mnie, obracając się w poślizgu. Widziałem jak zagarnia, niesione wiatrem, liście brzozy. Wbił mi się w mózg obraz dziewczyn stojących na drodze, z wyciągniętymi rękoma, jakby chciały zatrzymać pędzące auto. Wiatr podwiał woalkę Helen. Jej oczy, czarne i ogromne, wyrażały niewysłowiony strach. Obok siebie zauważyłem podrywającego się do biegu Walta. Na wpół wyprostowanych nogach, cały sprężony, wyglądał jak startujący do biegu sprinter. Zdążyłem pomyśleć co nim kierowało? Co miał zamiar zrobić? Zatrzymać własnym ciałem samochód? Wydawało mi się to wtedy kompletnie bezsensowne i nielogiczne. Jego szeroko otwarte usta wydawały pewnie przeraźliwy krzyk, dla mnie jednak całkiem niemy. Klęczący obok Tom pozostał nieruchomy. Głowę skulił pomiędzy nogami i z trwogą oczekiwał rozwoju wydarzeń. Czułem jak w moją twarz uderzają ziarenka piasku wyrzucone spod kół ślizgającego się auta. Czułem każde uderzenie pojedynczego ziarenka – jak drobne bicze siekące moje ciało by dotrzeć do duszy i katować ją wieczną katorgą bólu i pamięci zdarzeń. Samochód, jak demoniczna klatka, więżąca moich rodziców wciąż sunął obracając się.

*
Dziewczyny ocalały. Sunące auto, przednim kołem, uderzyło w przydrożny kamień. Siła uderzenia wyrzuciła je za drogę. Niestety w kierunku krawędzi fiordu. Wciąż jeszcze rozpędzony pojazd pomknął w kierunku czerni oceanu. Auto przejechało przez pas trawy, rosnącej pomiędzy drogą a skałami i runęło w dół. Przez moment zawisło, jak mroczny latawiec, nad przepaścią. W tej chwili ostatni raz widziałem sylwetki żyjących jeszcze rodziców. W ciągnącym się w nieskończoność ułamku czasu wydawało mi się, że widzę ich twarze spoglądające w moją stronę. Miałem wrażenie, że te ostatnie nasze spojrzenia spotkały się tworząc pożegnalną więź, która miała pozostać ze mną do końca życia. Usłyszałem cichy szept, pierwszy dźwięk, który dotarł do mnie, był przypominającym mi głos mamy zapewnieniem:
– Pamiętaj, że bardzo cię kochamy! Oboje! Musisz być silny. Zawsze będziemy
z tobą!
Czy rzeczywiście to słyszałem czy było to tylko echo słów, którymi żegnała mnie mama przed wyjazdem z farmy? Do dziś nie wiem. Ale jest to jedyne światełko nadziei i radości, które czasami pozwala mi przetrwać najtrudniejsze chwile. Potem samochód znikł za krawędzią klifu. Wszystko wróciło do rzeczywistości. Wróciły dźwięki. Słyszałem przeraźliwe krzyki mego „rodzeństwa” a po chwili usłyszałem, przez szum wiatru, uderzenie samochodu o skałę i przerażający chlupot gdy auto pogrążyło się w morzu. U podnóża klifu woda ma głębokość do kilkunastu metrów. Silne prądy, omywające skały, były w stanie rozbić całkiem spore łodzie cóż więc dla nich znaczył niewielki samochód? W jednej chwili zdałem sobie sprawę, że wszystko stracone. Że moi rodzice już nie żyją a ja w tym uczestniczyłem. Rozpacz, która mnie ogarnęła nie ma chyba sobie równej. Nic chyba nie jest w stanie opisać bólu młodego człowieka, który w jednej chwili traci oboje swych najukochańszych rodziców.

*
Straciłem zmysły. Wyłem, płakałem, darłem dłońmi ziemię. A po chwili zorientowałem się, że kwilę w ramionach Moniki. Tuliła mnie do siebie, szeptała mi słowa pocieszenia, wplatała swe dłonie w me włosy, ocierała mi twarz z łez. Mimo rozpaczy, która była i jej udziałem, znalazła siły by próbować mi ulżyć. Poczułem, że oto w tym momencie spotkała mnie rzecz najstraszniejsza jaka mogła się zdarzyć a jednocześnie osiągnąłem to o czym marzyłem całe młodzieńcze życie. Mieszanka straszliwej tragedii i miłosnego spełnienia wprowadziły mnie w przedziwny stan odrętwienia i zobojętnienia. Jak przez mgłę pamiętam, że tuląc mnie do swego boku próbowała ulżyć memu cierpieniu. Czułem jej, tak miły mi dotyk, jej ciepło i bezmiar współczucia a jednocześnie zdawałem sobie sprawę z chłodu rozpościerających się nade mną skrzydeł Śmierci. Czułem jak Monika mocno obejmuje mnie ramionami i z całych sił tuli do siebie a jednocześnie czułem jak otulają mnie paraliżujące wolę i umysł, chłodne jak nagrobny kamień, szaty Kostuchy. Monika próbowała tchnąć we mnie jak najwięcej woli przetrwania i uczuć, które wspierałyby siłę mego ducha a z drugiej strony Śmierć wysysała ze mnie wszystko to co we mnie dobre i radosne by uczynić ze mnie bezwolną, posłuszną jej zachciankom, mumię. Uczucia ścierające się we mnie zaczęły tworzyć swoistego „raka”. Moja miłość do Moniki, jej współczucie i jej własna rozpacz oraz strach, zderzały się z mrocznymi siłami zalęgającymi się w mym umyśle. Wokół zadry na mej duszy zaczęła tworzyć się materia duchowego „nowotworu”, który pożerał i zmieniał, we własne komórki, wszelkie pozytywne odczucia, myśli, wspomnienia. Pozostawiał mnie na pastwę wewnętrznej pustki, znieczulenia i zniewolenia. Wchłaniał, wzmacniał i katował mnie wszystkim tym co wyczuł, w mym wnętrzu, mrocznego, podstępnego i zobojętniałego na dobro. Od tej chwili miał mi już zawsze towarzyszyć. Zawsze już miałem toczyć z nim walkę by zachować w sobie dobro i radość a nie pozwolić by zawładnął mną mrok, zwątpienie i rozpacz. Zawsze już też miała mi towarzyszyć Śmierć. Od dziś do końca swych dni miałem czuć jej dyskretny chłód i delikatny dotyk jej skrzydeł, gdy krążąc wokół mnie oczekiwała okazji by ukazać swe okrutne oblicze. Byłem skażony Śmiercią. Wszystko powoli odpływało z mego umysłu i mej duszy. Pozostałem tylko ja i mój „rak”. Na swe przerażenia patrzyłem jakby z zewnątrz. Wiedziałem, że tu, w tym momencie, cierpi straszne katusze młody człowiek, który przyczynił się do śmierci swych rodziców a jednocześnie miałem wrażenie, że nie dotyczy to mnie. Wiedziałem, że jest we mnie i rozpacz i potworne poczucie winy a jednak odczuwałem je jakby „zza ściany”. Dochodziło do mnie ich nikłe echo, podpowiadające mi co czuć powinienem a umysł ledwie na nie reagował. Bardziej niż prawdziwe uczucia zaczynały rządzić mną instynkty i wpojone, przez lata wychowania, reakcje organizmu. Czułem jak osuwam się w pustkę, mrok i staję się bezdusznym golemem, który funkcjonuje tylko dlatego że kieruje nim jego stwórca. Tak i ja miałem stać się posłuszną marionetką Śmierci. Ostatnim wejrzeniem w swą duszę dostrzegłem jednak promyk nadziei – miłość do Moniki. Uczepiłem się jej rozpaczliwie. Pieściłem ją w swej duszy, hołubiłem i pielęgnowałem jak skarb największy, jak ostatnią deskę ratunku, jak ostatni łyk wody na pustyni. Dostrzegłem, jak w cieple mego uwielbienia, zaczyna powoli jaśnieć rozświetlając mój wewnętrzny mrok i wydobywać mnie z otchłani bezwoli i potępienia. Ten płomień uratował me życie. Jak obciążnik, położony na szalce wagi, przywrócił równowagę mego umysłu i duszy. Śmierć, na jednej szalce, układała ciężarki cierpienia a ja na drugą kładłem kolejne gramy miłości by utrzymać swe istnienie w chwiejnej równowadze. I tak miało toczyć się me dalsze życie.

*
– Boże! Co my teraz zrobimy? - to były pierwsze słowa, które wypowiedziałem od chwili wypadku.
Wypowiedziałem je spoglądając w zapłakane oczy Moniki. Widziałem w nich ogrom bólu. Bólu i strachu przed przyszłością. To czego staliśmy się przyczyną było tak wielką potwornością, że jej znaczenie przerastało nasze zdolności pojmowania. Nasze młode umysły nie były w stanie ogarnąć rozmiaru tragedii a ewentualne konsekwencje jawiły się nam jako los gorszy od zatracenia w śmierci.
– Nie możemy się przyznać!? - jak zawsze, trzeźwo myślący, umysł Walta, mimo ogromnego cierpienia, kalkulował wszelkie następstwa naszych czynów.
– Nasze przyznanie się do winy niczego już nie zmieni a dla nas skończy się śledztwem i zapewne wyrokami – chłodny ton Walta uzmysławiał nam to co niewypowiedziane krążyło wokół.
– To potworne co mówisz! - Monika słabo zaprotestowała przeciw temu pomysłowi ale w jej spojrzeniu zauważyłem ślad nadziei, że ktoś przekona ją o słuszności takiego postępowania. Że ktoś, pewnie najlepiej żebym to był ja, podejmie tą ostateczną decyzję i biorąc na siebie moralną za nią odpowiedzialność, uwolni resztę od groźby rzeczywistych konsekwencji.
Wiedziałem już, że tak się stanie. Że nie będę w stanie oddać swego „rodzeństwa”, a w szczególności Moniki, w ręce sprawiedliwości i patrzeć jak cierpią pod pręgierzem prawa i ludzkiej pogardy. Rozdzielono by nas na trwale i zapewne nigdy już nie spotkalibyśmy się razem na naszej „szczęśliwej farmie”. Skończyłoby się nasze wspólne życie. Znikłaby nasza wspólna przyszłość. Czy mógłbym narazić Monikę na odpowiedzialność za nasz wspólny, nieprzemyślany, młodzieńczy wybryk, którego była jednym z uczestników? Nie wiem jak w mym udręczonym umyśle mógł powstać tak okrutny pomysł ale postanowiłem posłuchać rady Walta. W końcu byli dla mnie jak rodzina. Straciłem już jedną. Czy uniósłbym ciężar utraty tej drugiej? Umysł ogarnięty swoistą katatonią wchłaniał argumenty budując z nich mur odgradzający mnie od ostatecznej rozpaczy. Teraz wiem, że nigdy sobie tego nie wybaczę ale stało się tak jak chcieli. Podtrzymywany, przez Monikę, pod rękę podążałem za resztą na farmę. Bliskość mojej ukochanej pozwalała mi na umacnianie w sobie przekonania, że postępuję „właściwie” choć kładący się na mnie dyskretny cień Śmierci gryzł moja duszę wyrzutami sumienia. Kolejne dni pamiętam jak jeden ciąg udręk.

*
– Jak ty wyglądasz!? - pani Eleonora przeraziła się na mój widok.
Rzeczywiście wyglądałem jak cień człowieka. Po nieprzespanej nocy, męczony galopadą myśli, szarpany wyrzutami sumienia, poszedłem do posiadłości Carverów. Musiała widzieć mękę wypisaną na mojej twarzy, podkrążone oczy, zaciśnięte do bólu szczęki.
– Przepraszam ale nie spałem prawie całą noc. Wciąż miałem jakieś koszmary i męczą mnie złe przeczucia – usprawiedliwiałem swój stan.
– Nie wie może Pani kiedy wrócą moi rodzice? Jakoś nie wpadło mi do głowy zapytać ich jak wyjeżdżali, już minęło południe a ich wciąż nie ma – pytałem zaniepokojony.
Nie wiem jakim cudem udało mi się wykrztusić z siebie ten stek kłamstw. Umysł pchał mnie by paść, w płaczu, na kolana i wyznać jej wszystko ale mój „rak” znieczulenia wspierał mnie w tworzeniu kolejnego aktu tego okrutnego teatru. Z każdą kolejną jego odsłoną oddalałem się nieodwracalnie od prawdy i być może odkupienia win.
– Jak znam życie to wrócą późnym popołudniem, może wieczorem. Jeśli pozwolili sobie na zbyt „wesołą” zabawę trochę potrwa nim przetrzeźwieją na tyle by jechać samochodem. Sądzę, że odsypiają teraz wieczór w którymś z moteli – nie wyglądała na zbyt zmartwioną a raczej na lekko rozbawioną faktem, że ich, czasami nazbyt obowiązkowy, zarządca pozwolił sobie wreszcie na odrobinę szaleństwa.
„Szaleństwo”. To było właściwe słowo ale nie w jej rozumieniu ale w odniesieniu do tego co działo się we mnie.
– Zjedz coś i spróbuj się przespać. Wrócą to ich szczegółowo wypytamy na co stracili tyle czasu – z uśmiechem zbyła, w swej nieświadomości stanu rzeczy, moje zmartwienia.
– Oby tylko nie zaszaleli zbyt mocno bo doczekasz się wreszcie młodszego rodzeństwa – ta lekko kąśliwa uwaga pani Eleonory wyszarpała kolejny fragment mej duszy uświadamiając mi, że oprócz rodziców straciłem szanse na braterską czy siostrzaną miłość. Na to bym mógł kiedyś powiedzieć z dumą słowa mój brat bez zaznaczania, że „przyszywany”.

*
Późnym wieczorem nawet Carverowie byli jednak zaniepokojeni. Jack Carver pojechał ze mną do miasta. Odwiedziliśmy restaurację w której widzieli ich pracownicy. Jedyne czego się dowiedzieliśmy to to, że wyszli niespodziewanie szybko, nie kończąc kolacji. Nie było ich w żadnym z moteli. Nie zameldowali się w hotelu. Widziałem zwątpienie i niepewność, która zaczynała ogarniać pana Carvera w miarę jak odwiedzaliśmy kolejne, potencjalnie możliwe miejsca ich pobytu.
– Nie wiesz czy rodzice nie mają w pobliżu jakiś przyjaciół? Może spotkali kogoś znajomego i zostali na noc? - dopytywał próbując znaleźć logiczne wytłumaczenie ich nieobecności.
– Nie. Raczej nie. Przynajmniej ja nie wiem by z kimś się spotykali. Przecież wie Pan, że tatę trudno było wygonić poza teren farmy a taki tryb życia nie sprzyja zawieraniu przyjaźni – tłumaczyłem mu w powoli powracających falach płaczu. Płaczu z powodu mojej straty i powodu mojej niegodziwości.
– Tak. Tak. Masz rację. Przyznam ci się młody człowieku, że zaczynam się mocno niepokoić. Nie mówię, że coś się stało. Broń Boże! Nie wolno nam myśleć o najgorszym ale dziwi mnie fakt, że zniknęli tak całkiem bez śladu – rozmyślał głośno próbując mnie jednocześnie uspokajać.
– Skoro nie ma nigdzie ich samochodu to znaczy, że prawdopodobnie nim odjechali. Więc logiczne wydaje się, że pojechali do kogoś lub gdzieś dalej. Nie mam tylko żadnego pomysłu gdzie i z kim. Nie możemy też wykluczyć, że mieli jakąś stłuczkę i nie mają jak wrócić – tworzył wciąż nowe scenariusze omijające jednak ten najgorszy, ostateczny wariant.
„A może leżą nieżywi, we wraku auta, na dnie morza?! Zabici przez własnego syna?!” ta myśl galopowała mi po głowie i pchała się na usta by wybrzmieć w oczyszczającym krzyku! Na jej drodze stał jednak obraz zapłakanych, zielonych oczu Moniki. Oczu w których było przerażenie i strach przed przyszłością. Obraz ten skutecznie odgradzał myśli od wypowiadanych słów nie pozwalając na ich ujawnienie. Tylko łzy swobodnie płynęły po zastygłej w smutku twarzy.
– Myślę, że powinniśmy jednak zgłosić ich zaginięcie. Jest już późny wieczór, za chwilę będzie ciemno. Nic więcej nie wymyślimy. Przykro mi to mówić ale albo twoi rodzice zachowali się kompletnie nieodpowiedzialnie pozostawiając cię bez znaku życia albo stało się jednak coś poważniejszego – teraz już i Jack Carver poczuł powagę sytuacji.

*
Miasto obok którego leżała farma Carverów nie było miastem w pełni tego słowa znaczeniu. Raczej kilkunastotysięcznym miasteczkiem, w którym powoli rodziła się anonimowość. Przekroczyło już ten próg populacji przed którym wszyscy się ze sobą bezpośrednio znają. Wciąż jednak jeszcze kręgi znajomości były bardzo szerokie i wszyscy znali się przynajmniej ze słyszenia. A Carverowie, choćby ze względu na wielkość farmy i jej udział w życiu miasta, byli znani wszystkim. Co czasem bardzo ułatwiało życie. Więc i na posterunku policji przywitano nas w sposób bardziej uprzejmy niż „zwykłych” mieszkańców. Tym bardziej, że właściciele farmy mocno wspierali działalność miejscowego komisariatu. Na nasze festyny zawsze zapraszano włodarzy miasta, mieszkańców i stróżów prawa. I nie po to by pilnowali porządku lecz ze zwykłej sąsiedzkiej życzliwości, co tworzyło serdeczne więzi pomiędzy nami „farmerami” a społecznością miasteczka. Posterunkowy Anderson, który przecież i mojego tatę, znał dość dobrze, zajął się naszym zgłoszeniem z całą powagą.
– Proponuję żebyście tę noc spędzili w pobliskim hotelu a ja postaram się uruchomić poszukiwania w najbliższych okolicach – zaproponował nam po spisaniu wszystkich danych.
– Roześlę patrole od nas i z pobliskich miejscowości, obdzwonię szpitale. Na tę chwilę nic więcej nie możemy zrobić. Aha! Pozwolę sobie oczywiście podesłać dwóch ludzi do was, na farmę, żeby przepytali pracowników. Może uda się coś ustalić – myślał intensywnie jak jeszcze mógłby pomóc.
Przytakiwałem głową, z jakże trudno udawanym entuzjazmem, wiedząc, że uruchamiam lawinę zdarzeń, której i tak nic nie powstrzyma. Że to co miało się stać już nastąpiło a wszyscy naokoło bezsensownie miotają się próbując zapobiec katastrofie.

*
Noc pełna była koszmarów, płaczu, rozpaczy, bezsensownych pocieszenie ze strony p. Jacka. Jak można się było spodziewać poranek nie przyniósł żadnych rewelacji. Wkroczyliśmy na komisariat, p. Carver pełen nadziei a ja wypełniony rezygnacją. Poddający się losowi i jego wyrokom. Posterunek powitał nas ciszą i chłodem bezsilności.
– Niestety nie mamy żadnych nowych wiadomości – Anderson nie krył bezradności.
– Nigdzie w najbliższej okolicy nie zgłoszono żadnego wypadku. W żadnym ze szpitali nie przyjęto poszkodowanych. Patrole objeździły wszystkie główne i boczne drogi i nie znalazły ani śladu samochodu. Sprawdziliśmy wszystkie hotele, motele i zajazdy. Nikt podobny do zaginionych nie nocował w nich – relacjonował.
– Wasi pracownicy pamiętają tylko, że jedli kolację w restauracji ale później znikli. Nie byli na żadnej zabawie, w żadnym pubie. Nie widziano ich z nikim obcym. Jedyna pocieszająca okoliczność to taka, że – tu zawiesił na chwilę głos spoglądając na mnie z lekką obawą – nie zgłoszono ostatniej nocy żadnych zgonów.
– Czy możemy w czymś pomóc? Co można jeszcze zrobić? - Jack Carver szukał jakichkolwiek rozwiązań.
– Niestety, na tą chwilę, to wszystko co mogliśmy zrobić. Przyjęliśmy wstępnie dwie hipotezy: albo wypadek, którego jeszcze nie udało nam się zlokalizować – delikatnie próbował przedstawić sytuację w której moi rodzice wraz z samochodem leżą w jakimś trudno zauważalnym lub niedostępnym miejscu – albo, z nieznanych jeszcze przyczyn, uprowadzenie.
Wyjął z szuflady urzędowy druk którego wytłuszczony nagłówek obwieszczał „ZGŁOSZENIE ZAGINIĘCIA”.
– Niestety zmuszony jestem uznać ich oficjalnie za zaginionych w nieznanych okolicznościach – z bólem w głosie zwrócił się do mnie – bardzo mi przykro, młodzieńcze, ale teraz pozostaje ci już tylko czekać. Prosiłbym cię o podpisanie prośby o poszukiwanie a ponieważ nie jesteś jeszcze dorosły p. Carver będzie musiał ją także podpisać.
– Pozostaje jeszcze sprawa opieki nad tobą. Od chwili obecnej pozostajesz bez dorosłego opiekuna a jestem zmuszony taką opiekę ci zapewnić ze strony państwa lub znaleźć kogoś kto ci jej udzieli – tu z nadzieją spojrzał na Jacka Carvera.
Mój przybrany rodzic nie wahał się ani sekundy.
– W tej kwestii sprawa jest całkowicie oczywista. Podejmuję się pełnej nad nim opieki. Proszę przygotować dokumenty i nie martwić się dalej jego losem. A co dalej z jego rodzicami?
– Jak już mówiłem mają oficjalny status osób zaginionych. Rozsyłamy po całej okolicy i kraju listy poszukiwawcze z ich zdjęciami i opisem samochodu. W promieniu kilkudziesięciu kilometrów od nas wzmożono patrole i powołano dodatkowe grupy poszukiwawcze, które przeczesują tak drogi jak i przyległe do nich tereny, szczególnie oczywiście wokół drogi z miasta do farmy i jej okolice. Naprawdę pozostaje nam już tylko czekać na jakieś efekty tych działań. I mieć nadzieję! - wyraz twarzy posterunkowego Andersona przeczył deklaracjom o nadziei.
Powoli przestawało to robić już na mnie jakiekolwiek wrażenie. I tak wiedziałem co się stało i że nie ma żadnych szans na odnalezienie moich rodziców. A wiecznie obecny ból rozpaczy tępił się o twarda powłokę mego własnego demona. Wpadałem z wolna w stan głębokiego zobojętnienia i tylko ulotnie pojawiające się obrazy twarzy Moniki utrzymywały mnie jeszcze na powierzchni rzeczywistości. Mogłem zatracić się w bezkresie cierpienia lub w moim do niej uczuciu. Wybrałem to drugie. Przez kilka tygodni głośno było jeszcze o całym zdarzeniu. Po okolicy wciąż krążyły radiowozy i grupy poszukiwawcze, prowadzono dochodzenie, przepytywano, przeszukiwano, sprawdzano plotki i doniesienia. Potem wszystko zaczęło cichnąć. Rodzice wciąż uznani byli za zaginionych, wciąż rozsyłano listy poszukiwawcze ale robiono to ze słabnącym entuzjazmem. Gdy pojawiły się pierwsze zimowe przymrozki sprawa w zasadzie toczyła się już tylko swym cichym i powolnym urzędniczym biegiem. Wciąż jeszcze gdzieś na tablicach, w komisariatach, wisiały ich wizerunki lecz w głębi duszy nikt już nie wierzył w odnalezienie moich rodziców.

*
Życie toczyło się dalej. Choć nic już nie było takie same. Państwo Carverowie traktowali mnie jak własnego syna, przygarnęli mnie do siebie. Mogłem mieszkać na farmie i byłem pewien, że w przyszłości znajdę tu swoje miejsce. Mieszkałem sam, tak zdecydowałem, w naszym dawnym domku lecz większość czasu spędzałem w ich posiadłości. Razem jedliśmy posiłki, razem planowaliśmy rozkład dni, razem spędzaliśmy większość wolnego czasu. Po jakimś czasie przestali śledzić każdy mój krok jakby wcześniej bali się, że gdy tylko zniknę z ich oczu popełnię jakieś głupstwo. Nie zdawali sobie sprawy z faktu, że to co przechodzę teraz jest niczym wobec piekła tamtej sobotniej nocy. I że jeśli przetrwałem tamto to dzisiejsze przeżycia są tylko namiastką cierpienia. Fizyczna, stała bliskość z Carverami pomogła też w odbudowywaniu więzi z „rodzeństwem”. Mijał powoli ten okres gdy na pozór serdeczne stosunki ograniczane były jednak swoistym murem niezręczności. Murem, który wynikał głównie z poczucia wina i świadomości współuczestnictwa w tak wielkiej tragedii. Nie mogłem obarczać ich winą za to co się stało bo w końcu to był mój pomysł by „zabawę” urządzić tuż przy fiordach - Dlaczego nie posłuchałem wtedy Walta?! Gdybyśmy straszyli wśród zabudowań farmy nikomu nie stałaby się krzywda. A jedna, moja, błędna, decyzja spowodowała śmierć i zmieniła całe nasze życia na zawsze. Mijające tygodnie powoli zacierały dystans winy pomiędzy mną a rodzeństwem. Dystans, który powstał na opoce okrutnej tajemnicy tamtego sobotniego wieczora. Byłem jednak przekonany, że z czasem całkowicie wybaczę sobie i im. Obowiązki mojego ojca przejął Waren. Kilka lat starszy ode mnie jego pomocnik. Byłem pewien, że godnie go zastąpi. Zawsze towarzyszył memu ojcu w pracy i myślę, że nauczył się od niego prawie wszystkiego. A przede wszystkim nauczył się otwartości na nowe pomysły i czerpania radości z pracy.

*
Pewnego zimowego dnia wyszedłem przed dom i zapatrzyłem się w zasypany śniegiem krajobraz. Słyszałem i czułem jak śnieg delikatnie skrzypi pod podeszwami butów, zimowe słońce ogrzewa powoli mą twarz a delikatny wiatr chłodzi czoło i układał mi włosy wymyślną, mroźną fryzurę. Poczułem spokój. Pierwszy raz, od bardzo dawna, poczułem spokój. Uspokoiła się moja dusza, nie czułem już cierpienia. Mój wewnętrzny, demoniczny „rak” zapadł się się w sobie i, jakby zahibernowany, przestał mną targać. Wiecznie obecna, gdzieś obok, Śmierć skulił swe skrzydła i krążyła gdzieś daleko, ledwo widoczna na horyzoncie zdarzeń. Czułem jak odpływa me poczucie winy, jak wypełnia mnie wewnętrzna cisza, jak znów zaczynam cieszyć się radością życia. Wyczuwałem, że oto nadchodzi chwila w której pogodzę się z tym co się wydarzyło i pozwolę sobie na łaskę wybaczenia. Prawie fizycznie słyszałem, w cichym szumie wiatru, słowa wybaczenia i pocieszenia, które gdzieś z zaświatów słali do mnie moi rodzice - „Pamiętaj, że bardzo cię kochamy. Że zawsze będziemy z tobą! Że musisz być silny” I postanowiłem być silny. Dla nich i dla siebie. I dla mojego „rodzeństwa”. A szczególnie dla Moniki! Oto w tej chwili poczułem pewność, że wszystko ułoży się szczęśliwie. Że może tak po prostu miało być. Że to niezrozumiałe wyroki przeznaczenia tak pokierowały biegiem wydarzeń, w sposób ode mnie niezależny. Że nie byłem sprawcą tej tragedii a jedynie jej bezwolnym uczestnikiem, bezrozumnie wypełniającym zrządzenia losu. Po raz pierwszy, od wielu tygodni, z ledwo widocznym na twarzy uśmiechem i pogodzony z sobą patrzyłem z nadzieją w przyszłość.

*
– Nie widziałeś gdzieś Warena? - Tom, z determinacją na twarzy, zmierzał w moim kierunku.
– Chyba szedł przed momentem do magazynu form. Zdaje się, że złapali duże zamówienie na kiedyś już robione odlewy i szuka tamtych wzorów. Ty też w tej sprawie? - zaciekawił mnie.
– Nie. Nie. Dość już mam tych jego nieudolnych podchodów do Helen! Czas wziąć sprawy w swoje ręce!
Wszyscy doskonale wiedzieliśmy, że Waren potajemnie się w niej podkochuje. Krążył wokół niej nieśmiało i wszystkich nas rozbawiał swoimi nieudolnymi i kiepsko skrywanymi zalotami. Nieraz już namawialiśmy Helen by pierwsza wyciągnęła do niego rękę i skróciła jego męki, bo przecież sama się przyznawała, że Waren nie jest jej całkiem obojętny.
– Już wam mówiłam nie raz. Im coś się dłużej zdobywa tym bardziej smakuje i więcej się to ceni! Niech jeszcze trochę sam o mnie powalczy a potem się zobaczy! - odpowiadała zawsze z szelmowskim uśmiechem.
Trudno było odmówić odrobiny racji tej kobiecej logice ale z drugiej strony żal nam się robiło chłopaka, który trudził się by wkraść się w łaski ukochanej. Ukochanej, która pozwalała mu się do siebie zbliżyć, prawie na odległość skradzionego potajemnie całusa i patrzyła jak brakuje mu odwagi by rzeczywiście tego całusa skraść. A wystarczyło by wykonała najmniejszy choćby zachęcający gest by Waren przełamał w sobie tą uroczą niezdarność i wyznał jej swe uczucia. A byli by tak cudowną parą. Nie wiem dlaczego akurat dziś ale w końcu Tom nie wytrzymał.
– Niektórzy faceci są jak nieporadne niemowlę! Jak nie popchniesz to samo nie pójdzie. Niby twardzi mężczyźni ale jeśli chodzi o uczucia i kobietę to kompletna katastrofa i całkowity brak zdecydowania. I chcieli by i boją się odezwać. I pragną jej i się jej obawiają! - Tom mówiąc to patrzył mi prosto w oczy jakby oczekiwał mojej reakcji.
Biorąc to do siebie czułem jak czerwienieje mi ze wstydu oblicze. Wiedział! Wiedział jak nic o moim do Moniki uczuciu. „A czego się durniu spodziewałeś?” - podpowiadał mi rozum. „Wszyscy wokół to wiedzą. Jesteś jeszcze bardziej żałosny i nieporadny jak Waren! Chcesz coś osiągnąć? To idź i walcz o to! Z odkrytą przyłbicą! Ze wzdychania do jej zdjęcia nic ci nie przyjdzie a w końcu albo ktoś ci ją sprzątnie sprzed nosa albo będziesz tak zerkał na nią do samej śmierci” - beształ mnie mój własny umysł.
– I co zamierzasz zrobić? - podpytywałem unikając jego wzroku.
– A pogadam z nim jak facet z facetem! - widziałem, że był zdecydowany zaciągnąć Warena, choćby siłą, do Helen.
– Niech jej w końcu wyzna co czuje i niech będą ze sobą szczęśliwi. Jeśli już mam oddać starszą siostrę w czyjeś ręce to niech to będzie ktoś taki jak on a nie jakaś obca ciura!
– Idę z tobą! - powiedziałem podążając za nim w kierunku magazynów.
Idąc byłem już zdecydowany. Jeśli Tom doprowadzi do szczęśliwego końca podchody Warena to będzie to dla mnie dobry omen. Wtedy i ja stanę naprzeciw swego losu i powalczę o Monikę. Wyznam jej wszystko! Wszystko jej opowiem! I niech się dzieje co chce! Niech świat się wokół mnie wali a ja będę z Moniką! Albo nie! Ale wtedy przynajmniej nie będę miał złudzeń. Zamiast kryć się w okopach zwyciężę lub polegnę!

*
Zbliżaliśmy się szybko do budynku magazynu a ja nagle poczułem coraz silniejsze uczucie, że dzieje się coś złego. Dzień nadal był słoneczny ale niebieskie niebo jakby lekko poszarzało a słońce, odbite od śniegu, miast ogrzewać gryzło w oczy. Wiaterek już nie szumiał lekko lecz zaczepnie szarpał ubraniem. Śnieg już nie skrzypiał pod butami lecz oblepiał je łapiąc za nogi. Z przerażeniem poczułem, że mój wewnętrzny demon lekko się uśmiecha a Śmierć znów pojawiła się tuż za mną, mrożąc mi kark oddechem. Wiedziałem, że nadchodzi coś potwornego ale nie miałem pojęcia co i z której strony. Rozglądając się lękliwie wszedłem, za Tomem, do magazynu. Byłem bezsilny w bezradności przewidzenia dalszych wydarzeń.
– Waren! - krzyk Toma rozniósł się po hali.
– Waren! Gdzie jesteś! Musimy chwilę pogadać!
Wydawało nam się, że gdzieś z końca pomieszczenia dobiega nas cicha i niezrozumiała odpowiedź.
– Pewnie zaszył się na końcu hali pomiędzy stojakami ze starymi formami – powiedziałem niepewnym głosem.
Podążaliśmy ciasnym labiryntem półek a ja miałem coraz silniejsze przeczucie nieszczęścia. Doszliśmy pod koniec magazynu nie napotykając nikogo.
– Tom, chodźmy stąd. Jestem pewny, że Warena tu nie ma. Przecież już by nas usłyszał. Pewnie poszedł już na kuźnię – prosiłem trwożliwie.
Posłuszny moim radą Tom zawrócił. Ruszyliśmy w powrotną drogę pomiędzy regałami. Przepychałem się pomiędzy nimi wciąż szybciej i szybciej. Nie wiem już teraz jak to się stało. Czy nie wytrzymało jakieś mocowanie? Czy materiał regałów był przez lata osłabiany i pękł? Czy wiatr, który hulał po hali, przez otwartą przez nas bramę, miał taką siłę? Zobaczyłem, że kilka metrów przed nami przewraca się fragment konstrukcji na której składowano formy. Jak w efekcie domina uderza w sąsiednie i ciągnie je za sobą. Widziałem jak fala przewracanych regałów i składowanych na nich form kieruje się w naszą stronę w straszliwych zgrzycie stalowych elementów. Potem nie widziałem już nic i nic nie pamiętam. Pochłonęła mnie ciemność.

*
Obudziłem się w szpitalu. W bieli i ciszy. Nade mną cicho popiskiwał monitor, ogłaszając światu, że moje serce wciąż bije. Tułów miałem ciasno obandażowany. Prawa noga i ręka były zagipsowane. Noga podwieszona była na wyciągu. Lewą ręką, z której zwisała kroplówka, dotknąłem obandażowanej głowy. Moje łóżko stało w jakiejś większej sali, podzielonej na pół parawanem. Pewnie za nim też jest podobny zakątek boleści innego pacjenta. Obok łóżka stał metalowy, biały stolik a na nim mały wazon z bukietem stokrotek. Coś mi przypominały ale wciąż nie mogłem sobie przypomnieć co. Wysilałem pamięć by przypomnieć sobie co się wydarzyło i jak się tu znalazłem. Po dłuższej chwili ujrzałem pojedyncze obrazy. Obrazy mnie samego podążającego pomiędzy regałami i obrazy walących się na mnie stalowych elementów. Znów byłem w magazynie. Przypomniałem sobie powoli swoje przeczucia śmierci i strach przed nieuniknionym. Wciąż jeszcze półprzytomny uzmysłowiłem sobie, że żyję, że tym razem Śmierć, mimo usilnej próby, nie wypełniła swych zamiarów. Może jej celem było tylko przypomnienie, że wciąż jest tuż obok mnie? Może przybyła by zburzyć moja wewnętrzną pogodę ducha i nie pozwolić mi na snucie zbyt radosnych planów na przyszłość? Nieważne! Najważniejsze, że żyję! Tylko po co tam wchodziłem? Co robiłem w magazynie? I dlaczego runęły regały? Tego na razie nie byłem sobie w stanie przypomnieć! Rozglądałem się wokół. Wszędzie panował bezruch i cisza. Przez przeszklone drzwi widziałem fragment korytarza przed salą. Całkowicie pustego korytarza. Zawsze wydawało mi się, że w szpitalu panuje ciągły ruch, że wciąż ktoś przemieszcza się wzdłuż korytarzy – pacjenci w spacerze, lekarze w biegu, rodziny w odwiedzinach. A tu cisza i bezruch.
– Halo! Dzień Dobry! Jest tu ktoś? - wołałem w stronę parawanu oddzielającego mnie od reszty Sali.
Nikt nie odpowiadał. Poza pikaniem mojego monitora nie dochodził do mnie żaden dźwięk. A może jednak umarłem? Może zmarłem na szpitalnym łóżku? Może tkwię teraz w piekle samotności szpitalnych sal, stworzonym wokół miejsca w którym odszedłem? Strach powoli ściskał me serce. Mam tak po wieczność cierpieć w samotności i odrzuceniu? W ataku paniki nacisnąłem czerwony przycisk z napisem „ALARM”, który na wężu kabla zwisał obok mojej ręki. I wciskałem go tak długo aż usłyszałem pośpieszny stukot butów na korytarzu. Z przestrachem na twarzy, pielęgniarka wbiegła do sali.
– Wreszcie się ocknąłeś! Co się stało? - dopytywała z radością i lekkim zaniepokojeniem.
– Nic! Nic! Przepraszam. Chyba trochę spanikowałem. Co mi jest?
– Pamiętasz coś?
– Niewiele. Jakieś pojedyncze obrazy. Widzę walące się na mnie regały w magazynie ale nic poza tym. Jeszcze coś mi przypominają te stokrotki na stoliku ale nie wiem dokładnie co.
W tym momencie ujrzałem w pamięci obraz Moniki wręczającej mi bukiet stokrotek, kiedy, tak jak dziś, leżałem w łóżku, złożony chorobą. Poczułem ciepło w sercu i ogromna radość!
– Był ktoś u mnie? Ktoś kto zostawił kwiaty? – dopytywałem.
– Kilka osób było. Nie zwróciłam uwagi kto je przyniósł ale jestem pewna że to ta dziewczyna o której teraz myślisz – dodawała mi otuchy czytając chyba w myślach.
Lekko się uśmiechnęła widząc pąsy pojawiające się na moich policzkach.
– Miałeś dużo szczęścia. Ktoś chyba nad tobą czuwa. Rzeczywiście przywaliły cię regały. Jeden z nich przewrócił się na ciebie ale jednocześnie, opierając się o inny, stworzył nad tobą osłonę przed spadającymi stalowymi formami. To ci uratowało życie. Masz pęknięte trzy żebra i kość ramienia. Noga jest złamana w piszczeli ale to nie jest skomplikowane złamanie. Poza tym jesteś mocno poobijany i miałeś chyba wstrząs mózgu. Martwiliśmy się tylko gdy nie odzyskiwałeś przytomności. Obawialiśmy się uszkodzeń mózgu.
– Jak długo?
– Dzisiaj jest czwarty dzień. Na szczęście już się wybudziłeś. Za chwilę przyjdzie lekarz i zbada cię dokładnie ale sądzę, że powoli pozwolimy ci wstawać a za miesiąc powinieneś być już w pełni sił – relacjonowała mój stan.
– Dobrze, że jeden z pracowników, chyba ma na imię Waren, tak szybko wyciągnął cię ze zwaliska.
Waren? Waren! Pamięć, jak za włączeniem światła, wróciła. Wszystko mi się przypomniało! Szliśmy z Tomem do Warena kiedy zdarzył się ten wypadek. Szliśmy z Tomem! Tom! Co z Tomem? Przypomniałem sobie jak lawirujemy pomiędzy stojakami, ja z przodu a Tom podąża za mną! Całe szczęście, że szedł za mną. Że cały impet fali przewracanych regałów poszedł na mnie a on szedł ukryty za moimi plecami.
– Co z Tomem?! Czy nic mu się nie stało?
Twarz pielęgniarki, dotychczas uśmiechnięta, lekko stężała. Zamarłem.
– Na temat jego stanu nie mogę ci nic powiedzieć. Jako pielęgniarka nie mam prawa do udzielania informacji na temat zdrowia innych pacjentów – jej służbowy, suchy ton nie zwiastował nic dobrego.
– Chce tylko wiedzieć że wszystko z nim w porządku! Czy to on leży za tym parawanem? - rozpaczliwie próbowałem wymusić odrobinę informacji.
– Porozmawiasz zaraz z lekarzem. On ci wszystko wyjaśni – ucięła dyskusję.
W ciszy pobrała mi krew, zmierzyła temperaturę, sprawdziła na monitorze i zapisała na karcie pacjenta ciśnienie, tętno. Sprawdziła w zgięciu łokcia podłączenie kroplówki. I nie odezwała się ani słowem. Potem wyszła. W ciszy analizowałem jej słowa. „… informacji na temat innych pacjentów...”. Więc on też jest pacjentem? Tak to zabrzmiało. Leży może w tej sali, może tuż obok za parawanem? Po cholerę podwiesili mi nogę na wyciągu?! Mógłbym wstać i sprawdzić! A tak mogę tylko męczyć się w domysłach i niepokoju! Po jakimś czasie do sali wszedł sali lekarz.
– Dobrze cię widzieć przytomnego – powitał mnie studiując moja dokumentację.
– Wyniki krwi są w porządku, tętno i ciśnienie w normie, temperatura lekko podniesiona ale to nic dziwnego przy zdrowieniu po takich urazach.
– Co z …
– Poczekaj chwilę – przerwał mi nie dając dokończyć pytania - Zaraz porozmawiamy.
Świecąc małą latarką zajrzał mi w oczy, czułem jak jakimś przyrządem rozchyla mi jamy uszne by je obejrzeć, sprawdził wnętrze jam nosowych.
– Wszystko w porządku. Nie czujesz bólów głowy, brzucha, nie masz odruchów wymiotnych? - przepytywał mnie zgodnie zapewne z jakąś procedurą.
– Nie. Nie. Wszystko ze mną w porządku.
– To dobrze. Dzisiaj zrobimy jeszcze raz prześwietlenie nogi i ręki a potem zadecydujemy kiedy postawić cię na nogi.
Dłużej nie mog

933 wyświetlenia
19 tekstów
2 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!