Menu
Gildia Pióra na Patronite

oczyszczający mglisty CIEŃ przekleństwa

fyrfle

fyrfle

Jednym z najlepszych miejsc, w którym dokonuje się zachód słońca jest ogród. To też jest jedno z najwspanialszych miejsc, aby opowiedzieć o zachodzącym słońcu. Nim jednak słońce schyli swój lot ku zachodowi, tam gdzie najpierw mirabelki srebrń, niczym komunijnej sukienki prawda niewinna, nad nią ogromny orzech włoski w ogrodzie sąsiada, a dalej Magura Radziechowska, Skrzyczne, wreszcie za nimi Szczyrk, Wisła, Ustroń, czy Skoczów, to wschodzi gdzieś nad Beskidem Żywieckim, w okolicach przejścia granicznego ze Słowacją w Korbielowie i początkiem dnia w ogrodzie, dominuje wielka plama cienia naszego domu. Dom biały, a cień jest ciemny, nie czarny. Potem powoli ustępuje, w miarę rozwoju dnia i przypomina tę sytuację, gdy ustępuje w duszy i ciele MROK samotności, bo nadzieja drąży w człowieku i powoli układa go na przyjęcie miłości, aż wreszcie czyni człowieka silnym i ten przełamuje nieśmiałość lub strach, albo rezygnację, czy jeszcze stłamszenie psychiczne i wmówione poczucie bezwartościowości.

Na pewno, jednym z najcudowniejszych momentów, w czterech porach roku ogrodu, jest ten ostatni tydzień kwietnia, przed wielkim majowym popiątkiem, jak cudnie zakończenie tygodnia nazwał Marek Grechuta, a Polacy obowiązni są takim jak on i sobie oraz Polsce, nie być gęsiami. W tym roku czas szczególnie cudny oczom. Słońce schodzi do grzbietów Beskidu Śląskiego, między wielkimi grubymi konarami orzecha włoskiego, a potem czyni czystą białość płatków kwiecia mirabelki, świetliście złotymi koralami klejnotów. Jakby brylanty wrzucił w płomienie ogniska i uchwycił ten moment, uchwycił fleszem, gdy klejnot jest w objęciach języków ogni, a jeszcze nie upadł na palącą się szczapę drewna, albo, gdy dotyka już skwarków żaru, a jeszcze nie pogrążył się w jego gorącej kipieli.

Wraz z rozwojem jasności dnia, słońce wznosi się coraz wyżej na nieboskłonie nad ogrodem. Cienie? Jedne karleją i nikną, jak ten cień domu. Może nie do końca, ale przesuwa się z południa przez zachód, wreszcie północ, aby odwrotnie do słońca, kończyć swój dzień, rozpływając się jak mgła, gdzieś czupryną swojej postaci będąc zwróconym w kierunku Grojca, a ja go domniemywam wyobraźnią, więc zanurzył ją w nurcie Soły, hałaśliwie sunącym u podstawy tej cudnej góry, która przywdziała postać wesołego dromadera, o dwóch majestatycznych garbach. Historia których to garbów zobowiązuje nas - już zawsze czyńmy sobie tylko dobro, ale jednak - ile Bóg zawierał przymierzy z ludźmi i niestety nic! Nie jest w stanie powstrzymać skutków tsunami, które wywołał i które wciąż pustoszy dusze ludzkie i rozumy oraz ziemię - wywołał wypędzając Adama i Ewę z raju. A wcześnie strącając ambitne Anioły do Mordoru, który pozwolił im uczynić kuźnią puszek Pandory i stajnią Augiasza, z której na ziemię wciąż galopują, tratując szczęście, ogniste konie, podpalające i trawiące ogniem wszelką nadzieję.

Ogród, miejsce naszego odpocznienia poprzez prace fizyczne teraz: szpadlem odwracanie skiby, uzupełnianie gleby przez przywiezienie mas nawozu kompostowego, pielęgnacje czynioną mu przez wygrabianie liści drzew i krzewów, igliwia świerków, jodeł i sosen, usuwanie suchych traw, wywożenie i wynoszenie zimą obciętych gałęzi. Sadzimy cebulki, karpy, krzewy, krzewinki. Siejemy nasiona wszelkich kwiatów i warzyw, które dadzą nam smak, kolor, zapach, dotyk i usłyszymy w nich ciszę wiatru. Trudne to do logicznego wyjaśnienia, ale wiatr w kwiatach i za kilka dni w tańcu spadających płatków mirabelki, jest misterium muzycznym ciszy. W połączeniu ze wschodzącym, w zenicie lub zachodzącym słońcem, wiatr czyni ogród estradą widowiska multimedialnego. Dusza wyrywa się wtedy z ciała i unosi trochę ponad wąwóz ogrodu, którego ściany tworzą drzewa i krzewy na obrzeżach. Trawestując Kaczmarskiego, Gintrowskiego, Łapińskiego, to następuje cudna pieśń błogosławionego życia pod tytułem KANTYCZKA z uniesienia duszy. Kantyczka ogrodu to przedstawienie szczęśliwych o szczęściu, w szczęściu będących, mimo dochodzących do nich mrocznych podmuchów wiatru codzienności ludzkiej. Piękna kolęda dni, z dni codziennych, gdzie Wigilia budzi ogrodników i utula do snu. Wszystko w ogrodzie jest chórem niesamowitej, pełnej wigoru pieśni, zapraszającej do życia, do tańca i do śpiewu tej pieśni, tworzenia jej kolejnych słów i zwrotek, jak najbardziej wesołych i sławiących radość z istnienia.

I przychodzi ten czas, kiedy nad ogrodem, teraz w kwietniu, gdzieś o dziewiętnastej, między jodłami wznosi się pełnia księżyca, w swoim już drugim spektaklu. Ogród staje się sceną. Pojawiają się bądź już są kolejni aktorzy, tworzący życie cudnym miserium. Słońce ma do odegrania finał, który jest jakby maestrią jakiegoś operatora światłem, a może z chmur i promieni, mieszając, ktoś układa ulotne obrazy, o niewypowiedzianych kolorach. W tym czasie rekwizytor donosi drew w miejsce ogniska, taka scena w scenie. Bierze zapałki, wkłada między szczapy papier i pociąga łebek zapałki o draskę pudełka. Pojawiają się iskry i ogromna siła wybuchającego płomienia, którego temperatura podpala mikro drewienko z topoli. Zapałka zamienia się w mini pochodnie i wędruje z mocy rekwizytora zapałczany płomień do kartek papieru. Wzniecił płomień ogniska. Rekwizytorka w tym czasie przynosi chleb, czosnek, kiełbaski, oscypki i kładzie na stolik turystyczny doniesiony obok ogniska przez następną teego cudnego wieczora rekwizytorkę. Te czynności nasceniczne i okołoteatralne, to typowe KATHARSIS. Proces oczyszczenia duszy ze złogów życia. Słońce zaszło, dzisiaj normalnie, o swoim czasie, nie staranowały je chmury, jak czasem uderzamy czołowo autem osobowym w wielki samochód ciężarowy, albo w ogromną przydrożną lipę, albo jeszcze wiatr w płucach przestaje świszczeć, bo nie ma dla niego miejsca, gdyż pęcherzyki płucne wypełnił MROK oddechu wystraszony, dokonuje się w samotności śmierć, bez tego w nadziei ostatniego pożegnania - do zobaczenia w lepszym świecie.

Rekwizytorzy przeistaczają się w aktorów. Nie stoją na koturnach, ale zasiadają w kolorowych turystycznych krzesełkach i przy tworzących się poświatach cudnobarwnych, dookoła żółtej w plamy łysości księżyca, zaczynają swoje kwestie.

- Wiesz, w życiu bywa czasem jak ze słońcem. Nie zawsze słońce zachodzi przy końcu dnia. Zdarza się i to często, a w życiu coraz częściej, że słońce życia zachodzi w danym dniu w południe albo po godzinie od wschodu. Kończą jego blask i radość z niego chmury i jeszcze zastępują jego światło zimnym deszczem. Jak w życiu uśmiech gaśnie na rzecz łez z nagłego czyjegoś końca, jak przychodzi nagły kres rozpoczętej choćby drogi zawodowej, którą pomimo trudności się kochało. Co zrobić? Trzeba liczyć na cud lub szukać innego miejsca, pod nowym niebem, może będą wreszcie błękity anielskiego losu? Tak też miłością nomen omen. Idzie niż demograficzny. Przychodzi czas ograniczenia liter przy kolejnych nowego rocznika klasach. Nie będzie od A do F, tylko połowa się ostanie i zakończy się na literce C. Tych, którzy mają 5 lat do emerytury oczywiście zostawią i ja to rozumiem. A bibliotekarką nie chce być. Za dużo pasji i radości mi to sprawia, w tym całym ciężkim galimatiasie, upuszczającym bez znieczulenia krwi, dlatego poszukam, może wrócę do prywatnego nauczania, choć to poniżająca poniewierka i tylko dzieciaczki dają poczucie sensu. Dziwne, prawda. Pomieszane, ale prawdziwe.

Polonistko, która tej jesieni ludzkości w glorii i chwale dasz, będąca w Chrystusowej pełni życia. Dasz, jak tamtej siłaczki życiodajny, choć wyzywający tajemniczy i mroczny kwiat. Pod niebem, na którym wysypka, kompletnie nie alergicznych, a romantycznie szczęściodajnych gwiazd. Snujesz swoją zadziorną opowieść, aż wreszcie miotasz wulgarnie steki rządzących życiem, diabelnie gorzkich, choć ludzkich prawd. Lubię, dociera do mnie już przekleństw cień i tworzy się gorzka gęsta bladosina mgła, a to jest wtedy czysta najczyściuchna poezja, choć o strofach łzy wyszarpujących tęczówkom, bo to tak, jakby w oczy Belial ciskał kwaśny nie deszcz, a lodowaty i postrzępiony grad. Jak fajerwerki wybuchają z ciebie: żal, nadzieja, wiara i podłości ludzkich za szkawłem szkwał, a myślałby naiwny, że cudzie dzieci uczyć, to misja, że to tylko nimb i powołania lotny czar. A to nie romantyczny, letniej nocy sen, to najczęściej antyczny dramat z Antygony wyborami i spalający ci serce, i duszę walki żar.

Słońce powoli szykuje się do powrotu na firmament i uczynienie doby dniem. Polaków nocne rozmowy, pełnia księżyca, to uczta, przedsionek raju, w asyście gwiazd, które zasłużenie nazywają się gwiazdami. Cokołem temu stworzeniu granatowy błękit nieba. Odpływa ostatni nurt strumienia czerwonego wina, z jeziora kielicha, do wcielesnych potoków krwi, a potem dopływa do młyna - serca, które miele kolejne wory mąki, a dusza piecze z nich chleb - dzień za dniem i noce, niełatwy chleb, czasem tak bardzo czerstwy od razu po wyjęciu z piekarnika i cuchnący tragizmem ludzkiej komedii i bezsilnością wobec niej.

297 746 wyświetleń
4773 teksty
34 obserwujących
  • kuloodporna

    26 April 2021, 21:47

    ....słońce to gwiazda najjaśniejsza ......dlatego nocą zachodzi żeby te mniejsze się pokazały i razem z księżycem nas zachwycały.......😊🌼🌼🌼

    od fyrfle
  • kukaczka

    26 April 2021, 14:32

    ..mówisz rzędami czarnych literek, w słyszalnych barwach przeżyć (moich). Przywołałeś zapach ogrodu.. dziękuję 🌷