Jeden strzał zabija wszystkie ptaki beztrosko tańczące na moim niebie. Teraz spadają powoli. Wirują w okół własnych ciał, potem z hukiem roztrzaskują się o Matkę Ziemię.
Szkoda. Czarny puch unosi się na krótką chwilę, by zaraz osiąść w kałuży gęstej krwi. Podchodzę więc, klękam. Z czułością zbieram w dłonie zniekształcone, obryzgane karmazynowym płynem główki. Przytulam je do piersi. Delikatnie. Nie chcę ich uszkodzić. Cztery łzy płyną jedna po drugiej, zupełnie zgodnie z odwiecznym prawem grawitacji i bezceremonialnie wtulają się w czarne piórka. Sól łączy się z krwią. Piecze. Tak bardzo piecze. Nie wytrzymam. Przyspieszam kroku. Oddech rozrywa mi płuca, tętno szarga żyły i serce. Zaczynam biec. Stop. Jestem bardzo głupia. Spoglądam z rozbawieniem na własne szaleństwo. Biorę rozmach. Duży. Jak największy.. .. i rzucam. Ptasie łby obracają się w czerwonoczarną papkę. Już są nie ważne. Bez nich jest mi lżej. Nie panikuję, a oddech mój jest spokojny.
Teraz przyszedł czas, bym na chwilę się zatrzymała. Znów patrzę w niebo. Ptak. Jakiś nowy. Zupełnie inny. Pikuje prosto w moim kierunku. Nie boję się, choć wiem, że z łatwością mógłby przebić się przez moje źrenice. Zwalnia. Biała istotka zasiada na moim ramieniu i obserwuje, jak spinają mi się mięśnie twarzy. Nie chcę jej spłoszyć, choć wiem, iż przyjdzie czas, w którym sama zdecyduje, że już pora mnie opuścić. Odleci.
Ten nowy ptak... nastraja optymizmem. Przypomina o tym, że nawet jeśli utraciliśmy wszystko, to gdzieś za kolejną chmurą może czaić się nadzieja. Skrawek nieba i światła, które znów pozwolą się nam poczuć człowiekiem. Podoba mi się, naprawdę. :)