Jechałam autem. Na miejskiej ławeczce siedział starszy mężczyzna. Nawiązał się między nami kontakt wzrokowy. I oto poznałam historię mężczyzny. Wychowywał się w wielodzietnej, biednej rodzinie. Jako dorosły człowiek zamieszkiwał w stodole - czy to chłód czy upał. Medytował między snopkami słomy. Grał często w lotto. Chodził do brata, który miał telewizor. Tam sprawdzał wyniki gry. Nic nigdy nie wygrał, odchodził zatroskany z kwitkiem do swej stodoły. Pił on denaturat, bo na inny alkohol nie było go stać. Fioletowym trunkiem zapijał swe problemy. Dużo myślał, nie pracował, więc miał czas. Nieraz jeździł traktorem z przyczepką do lasu. Tam zbierał drwa na opał dla brata i jego rodziny. Na tle lasu był taki mały, bo lasy były wielkie, znaczy się państwowe. A jaki był na tle państwa? Był małą główką, w której głębią się miliony myśli. A jaki był na tle świata? Był szumem. Tyle myśli krąży po świecie. Tyle tych głów, ile żołędzi w lesie. Ja w tym lesie byłam. Żołędzi nazbierałam i prawdę opisałam. O człowieku, któremu życie w jednej miejscowości minęło. Jego życie o alkoholizm się potknęło, źle zaprogramowane było. Ale jak Bóg dał życie, to jakoś trzeba było żyć. Bóg kapitanem tego życia, a on rozbijał się o fale. Zatonęła jednak jego łajba w morzu żywota. Dęby nadal w tym lesie rosną i stają się potężniejsze, tylko życie człowieka kruche, jak cienka gałązka, ot, fraszka.