15 maja 2023 roku, godz. 11:54 12,9°C

Kiedyś było tutaj zboże

Jakoś zawsze z sentymentem patrzę na okres letni w rodzinnej wsi. Teraz nie dzieje się wiele. W zasadzie dzieje się to, co dzieje się ogólnie latem - zapach grilla, piwka, muzyka z radia. Wieś to teraz bardziej ogromne pola działkowe, gdzie ludzie uprawiają sobie ogródki, a przy okazji mogą zbudować chatę, opierdolić tynkiem, ładnym tynkiem, ściany, postawić bramę, najlepiej z napędem, bo teraz każdy ma z napędem i ogrodzenie. W soboty strzyżenie trawy, bo to sobota, miejscami jeszcze ludzie rąbią drewno na zimę, bo to też taki zwyczaj, chociaż poniektórzy pewnie już mają piece gazowe i teraz może nawet plują sobie w mordę. Wieś, to już nie jest wieś. To takie małe miasteczko w ogromnym parku. Leniwe, w zasadzie spokojnie, bo jedną z większych atrakcji były filmiki, na których ktoś nagrał wilka, jak przechadza się po wiosce. Jak co roku w parku i na drodze na Wołtuszową będą wisieć ostrzeżenia, że niedźwiedź grasuje, ktoś może nawet go spotka i będzie przez jakiś czas opowieść o tym, jak musiał uciekać i tylko to, że czapka mu z głowy spadła, a niedźwiedź zatrzymał się, by ją powąchać, uratowało mu życie.

Na wsiach nie dzieje się za wiele. Życie jest monotonne, bo co miałoby się dziać? W sumie nie pamiętam, żeby w ostatnich latach były tutaj dożynki, czy festyn raczej. Ale teraz festyny chyba też już są nudne. Kiedyś ktoś dostał po mordzie, ktoś komuś po mordzie przywalił, ludzie pili rozwodnione piwo, tańczyli na starej scenie, którą z okazji dożynek montowano na stadionie koło remizy. I tak sobie to życie płynie w coraz leniwy sposób, jak Tabor, który jakiś czas temu regulowali i z tego co widzę, regulacja przebiegła tak pomyślnie, że teraz rzeka regularnie wysycha. W zeszłym roku całe lato były problemy z wodą, chociaż u nas chata ma akurat wodę bezpośrednio ze studni głębinowej w polach, to nie wiadomo, czy był przeciek, czy braki, chociaż, bodajże w zeszłym roku, zrobili odwiert na trzecią studnię i chyba nawet funkcjonowała.

Na wsiach już nic się nie dzieje i mam wrażenie, że ludzie już się tak nie cieszą, bo jeszcze nie wiedzą, czym się cieszyć. Kiedyś mieli więcej wiejskich powodów do uciechy. A, to siali pole, a to pole obrabiali, pługami, bronami, gnojówkę rozrzucali, były sianokosy i wszystkie inne, kosy, także te sąsiedzkie, a jednak ludzie żyli ze sobą bliżej. Tak to pamiętaj, bo byłem wtedy jeszcze dzieciakiem i jedną z głównych zabaw właśnie w wakacje było łapanie papajów. Misja dość prosta, chociaż wymaga trochę sprytu i odwagi, bo do naszego zadania należało wskoczyć na przyczepę traktora, a następnie ukrytemu dojechać tam, gdzie traktor jechał, co czasem, na końcu podróży oznaczało całkowite zdumienie faktem, jak daleko udało się zajechać, co więcej - nie do końca wiadomo, w którym jest się miejscu. Oczywiście - były dwa główne punkty orientacyjne - pierwszym była wieża kościelna w Rymanowie, która góruje nad miasteczkiem, bo to faktycznie miejscowość z prawami miejskimi, gdzie niegdyś Anna z Działyńskich Potocka utworzyła pierwszą artystyczną szkołę rzemiosła, a przy okazji jest kilka legend o tym, jak to udało się odkryć w Rymanowie Zdroju lecznice źródełka i tak powstała miejscowość lecznica, gdzie niegdyś bywały polskie sławy, chociażby Wyspiański.

Jakkolwiek, w samym Rymanowie to właśnie wieża kościoła stanowi punkt orientacyjny, a właściwie, gdy jest się w polach, to człowiek tego punktu wypatruje z polany. Drugim, który rzadziej jest tak dobrze widoczne, bo znajduje się do bardziej górzystej strony, jest przekaźnik. I tak człowiek musiał błądzić oczyma między wieżą kościoła a przekaźnikiem, by dowiedzieć się, którędy mniej więcej przyjdzie mu iść do domu. Tamte, dawne czasy jakoś wryły się w pamięć, w dużej mierze dlatego, że sąsiedzi musieli się zgadywać na temat trasy, którą kombajn przejedzie. A z tego, co pamiętam, to na wszystkie pola, które były w zasięgu wzroku, a było tego trochę, przypadał jeden kombajn, który jeździł do rana do wieczora, a w międzyczasie psuł się co chwilę. Wtedy, gdy człowiek patrzył na te pola, złotą pszenicę, która kołysze się na wietrze i widoczna jest wszędzie, całe pola porośnięte pszenicą, wtedy czuł, że pola żyją i są wesołe, jak weseli są ludzie.

Z zapachu pszenicy, z tego jak tańczy, jak się porusza na wietrze, jak faluje, lekko chyli ku ziemi, tańczy i pachnie, po prostu pachnie tym suchym aromatem słomy i zboża, pozostał mi jeszcze jeden sentyment, który na szczęście wciąż pozostaje żywy, a z tego co wiem, w niewielu miejscach jest on praktykowany. Ma swoje korzenie chyba w kulturze Łemkowskiej, bo przed wielu lat Łemkowie mieszkali właśnie w tej okolicy, a dokładnie na Wołtuszowej, ale potem były dużej zamieszania, a dziadek opowiadał, jak czasem ludzie się chowali, bo ktoś dawał cynk, że idą banderowcy i trzeba było chować wszystko, co się chować uda. Tak kiedyś spalili całe Deszno, które teraz niby jest, ale go nie ma. To znaczy, Deszno jest odbudowane od dawna, ale teraz w zasadzie to po prostu część Rymanowa Zdroju. Ale z tamtej, ukraińskiej zdaje się kulinarnej kultury, na wielkanocnym stole pozostał ser jajeczny. Gdy byłem dzieckiem, tą, która ser zawsze przygotowywała, była prababcia. Leciwa, kochana staruszka, kobieta bardzo ciepła, a przede wszystkim mądra, powiedzieć można - nestorka rodu, która co roku robiła sery jajeczne dla całej rodziny. Potrzeba było tylko prababci zanieść jajec i mleka, bo w zasadzie niczego więcej do sera jajecznego nie potrzeba. Potem, gdy umarła babcia jej funkcję przejęła ciocia, a jej córka. Siłą rzeczy, gdy sam już wszedłem w związek małżeński, nie było innej możliwości, jak tajemną recepturę przekazać żonie, która, także jakoś sentymentalnie związana z kulturą ukraińską, która tak samo w Sanoku, jak i Tarnawie niegdyś kwitła, szybko ogarnęła jak przygotować smaczny ser jajeczny.

Jednak wieś to nie wieś. Niegdyś ludzie mieli jeszcze krowy i nigdy nie zapomnę smaku tłustego mleka prosto po dojeniu, na którym jeszcze zbierała się śmietanka. Nie da się uzyskać takiej gęstości mleka i jego ciepłoty w sposób nienaturalny. Ten rodzaj ciepła to tylko z krowiego cycka. Pamiętaj, że chodziło się wtedy do sąsiada, który miał krowę i od niego kupowało mleko. Nosiłem je zawsze w białym baniaczku, który też, sam w sobie, pachniał w tak inny sposób plastikiem, jak nie pachniał już żaden inny plastik. W ogóle mam wrażenie, że wiele z tamtych zapachów przeminęło i powraca wyłącznie we wspomnieniach. Ostatnim zapachem, który przeminął i nie powróci więcej, to zapach sierści mojego psa. Chyba z nikim innym nie przeszedłem tyle pól, dolin i lasów, jak z tym dzikusem. To nie był pies na miejskie warunki, nie lubił smyczy, wolał biegać, skakać i niuchać, dlatego na spacery zabierałem go do lasu, który w sumie jest prawie pod domem. Biegał wtedy tak i z powrotem, bo rzadko oddalał się ode mnie na tyle, by stracić mnie z oczu, czy nie móc znaleźć mojego zapachu.

Czasem zaskakuje mnie to życie, że tym, czego brakuje mi najmocniej, to zapachy. Czasem nawet brakuje mi ciepłego zapachu gnojówki, która często sąsiadowi wylewała małym strumyczkiem na drogę. Brakuje mi zapachu słony i strychów, w których pachniało słońcem, wysuszonym drewnem, ziołami i sianem. Brakuje mi zapachu rzeki, bo rzeka nie pachnie już tak samo. W zasadzie pachnie coraz słabiej. Wsie nie pachną już wsiami i nie brzmią jak wsie. Teraz to rozbudowane ogródki działkowe. I coraz mniej w tym tradycji, coraz mniej swojskości.

sprajtka Ala
 15 maja 2023 roku, godz. 12:36

No, to sobie pospacerowałam po Twoim " parku"...

Shades of Being 15 maja 2023 roku, godz. 15:25

;)