Menu
Gildia Pióra na Patronite

Się zdarza.

woda_słodzona

woda_słodzona

Izzy zawsze mówił, że on mu się kojarz ze śniegiem i miodem. Kiedy się rozstawali powiedział też, że nie można ratować smoków, że to niemoralne, nieetyczne, i wbrew jakimkolwiek zasadom. A gdy leżeli rano, nadzy w skotłowanej pościeli, mówił, że deszcz to w praktyce takie coś co robi tęcze.

Swoich przyjaciół nazywał Szatanami, a jego Śnieżnym Kotem. Czasami potrafił też jak dziecko wycelować w niego oskarżycielsko palcem i zawołać „Maruda- Andrej!”
Do dziś pamiętał ten grudniowy poranek kiedy kupili wspólne mieszkanie. Był małe, ciasne, w nudnej szarej dzielnicy, ale było bardziej ich niż jakiekolwiek inne. Posadził go wtedy na parapecie i pocałował mocno, czule, i z całym tym strachem przed wspólnym życiem, jaki miał w sobie. I zapewne pozwoliłby sobie na więcej, na tym parapecie, przy oknie, ale przerwał im cichy stukot niewysokich szpilek.
Najemniczka stała w drzwiach cała zarumieniona i zakłopotana, a Izzy chowając twarz w jasnych włosach Andreja, chichotał możliwe jak najciszej.
Kiedy Andrej znów na niego spojrzał, różnokolorowe oczy były lekko załzawione. Heterochronia. Piękna, załzawiona heterochronia o złoto-szarych tęczówkach.
Nigdy nie pozwolił mu tego korygować, bo Izzy miał śliczne oczy, mimo, że czasami się ich wstydził.
Miał też zawsze ciepłe dłonie, które nieustannie lądowały w białych puklach Andreja. Śmiał się, że ma gorącą karaibską krew, choć tak naprawdę pochodził z głębi Rosji i często klął na blondyna w ojczystym języku.
- Jesteś szczęśliwy?– zapytał gdy pochwycił jego spojrzenie. Spojrzenie pełne napięcia i wyczekiwania. Andrej wiedział, że chłopak chce usłyszeć, że tak, jest, a jeśli miałoby być inaczej, nie chce słyszeć nic.
Niepohamowany, szczery uśmiech wykrzywił blade wargi i Izzy wiedział już, że wszystko dobrze.
- Jestem bardziej niż szczęśliwy.- odpowiedział mu wtedy szeptem. – Mam wszystko czego pragnąłem i przed czym się wzbraniałem. Jestem… brak mi słów aby opisać to uczucie.
Izzy już chciał go objąć, przyciągnąć do kolejnego pocałunku. Andrej to widział i umknął mu wtedy. Akurat w tamtym momencie najmniej chciał czuć jego usta.
Przeszedł powoli kilka kroków. Smukłe palce jasnych dłoni zabębniły w ciemny blat kuchennej wyspy.
- Po prostu boję się, że cię skrzywdzę w jakiś prosty sposób… że spieprzę wszystko co mam. – wyrzucił wreszcie z siebie. Nigdy nie był dobry w takim uzewnętrznianiu się. Zerknął w końcu na śliczną twarz nastolatka. Izzy przetrawiał powoli jego słowa. Nie chciał być skrzywdzony a wiedział, że z uczuciem jakim darzy blondyna, o to wcale nie trudno.
Ufał mu tak, jak nigdy nikomu nie ufał. Wierzył mu tak, jak nigdy nikomu nie wierzył. I kochał go tak, jak nigdy nikogo nie powinno się kochać.
Blondyn lekko zaskoczony patrzył jak młodą twarz rozjaśnia pogodny uśmiech.
- To nie rób tego. – podsunął mu z charakterystyczną dla siebie prostotą. Izzy pojmował świat w bardzo prosty sposób. Jak nienawidził to z całego serca, jak kochał to na całe życie.
Odwzajemnił ten uśmiech i w końcu podszedł do niego i pozwolił mu się objąć, pocałować mocno. Jeszcze tamtego wieczora kochali się na swoich, rozłożonych na gołej podłodze, płaszczach.
I nie skrzywdził go, nigdy nie powiedział mu złego słowa. Izzy z jakim żył nieustannie się uśmiechał.
Ze wszystkich rzeczy jakie razem przeszli to poranki były tymi najgorszymi i jednocześnie najpiękniejszymi momentami.
Czasami Izzy budził się pierwszy, a potem delikatnym głaskaniem i pocałunkami wybudzał go ze snu i Andrej ze zdziwieniem stwierdzał, że jest czwarta nad ranem
Czasami to on budził się pierwszy by znaleźć chłopaka zawiniętego w kłębek, zaciskającego pięści z bólu. Aż do krwi. Biegł wtedy do łazienki po te czerwone kapsułki i wciskał je między przygryzione wargi. I chłopak zasypiał ponownie, wtykając mu głowę pod brodę, a Andrej mógł dojrzeć ponad jego ramieniem, jak wskazówka ściennego zegara przeskakuje na godzinę czwartą.
Chłopak był też piekielnie zazdrosny! Boże, był jak lekko pchnięta szklana kula, która staczając się w dół nabiera prędkości. Patrzył na niego z zafascynowaniem kiedy chłopięca twarz najpierw krzyczy i bluzga po rosyjsku, a potem rozluźnia się pod wpływem przeżywanej właśnie rozkoszy. Te jego małe wybuchy złości zawsze kończyły się seksem. Agresywnym, szarpanym i pełnym namiętności. Może to przez ten żar w młodych, złoto-szarych oczach?
Pamiętał jak ciężko mu było przyznać się do swoich uczuć, i jak przeklinał młodego za to co mu zrobił. Teraz wiedział, że chcę mieć go już na stałe. Chcę budzić się z nim rano, odwozić go do szkoły i czekać aż skończy zajęcia, a potem wracać do wspólnego mieszkania. Tak, chciał go zamknąć w swego rodzaju złotej klatce.
I było tak, i Izzy pozwalał mu na to, a Andrej powoli uczył się co to znaczy dzielić z kimś życie.
Życie, które dla młodego płynęło szalonym tempem, jak woda i jak woda nie dawało się uchwycić, choć blade i chłodne dłonie Andreja robiły co mogły aby wyszarpać choć jeden dzień.
„Odkąd mój przyjaciel umarł, widuje go coraz częściej.”**
Jedno krótkie zdanie z ostrością żyletki odcinało się na białym papierze. Jego pamiętnik. Izzy uwielbiał tego autora. Jakiś zwykły nastolatek, wypisujący smutne monologi na internetowych forach. Ale Izzy go uwielbiał. On za to dopiero teraz poczuł w sobie twórczość anonimowego artysty. Teraz, kiedy ściskał w dłoni wyświechtany zeszyt w pustym pokoju, który kiedyś był ich sypialnią. Tętniąca życiem i pachnąca proszkiem do prania, a w długie zimowe wieczory często też ich ciałami.
Sypialnia stała pusta, tak jak reszta mieszkania. I w tym pustym mieszkaniu Andrej czuł w sobie te kilka słów.
„Odkąd mój przyjaciel umarł, widuje go coraz częściej.”
Andrej naprawdę chciałby widywać Izzy’ego coraz częściej. Izzy zaczytywał się w internetowej poezji. Może już wtedy dom był dla niego pusty? Nie miał pojęcia dlaczego nie sprzedał jeszcze tego brzydkiego lokum. Może dlatego aby wracać do niego każdej zimy i ścierać kurz z jego książek?
Zimy należały do nich, padający na parapet śnieg był ich, zmrożone, niemal sine dłonie Andreja były ich własnością.
Andrej był miodem i śniegiem, a wiecznie szczęśliwy Izzy był jak ognik świecy. Giętki i ciepły. Tańczący wokół niego stary beduiński taniec, który obiecywał krótkie, gorące pustynne życie i długą, suchą śmierć. Izzy był wszystkim co go spotkało.
Czerwone kapsułki szły jak woda, a zima nigdy nie była tak krótka. Ciepłe dłonie chłopaka łapały szczupłe nadgarstki Andreja, a te różnokolorowe oczy patrzyły tak, że nie sposób tego opisać.
Tak, jak wtedy, gdy mała biała fretka zniknęła w śniegu przed domem. Cholerne szczurzysko, które w długie wieczory odbierało mu prawo do ciepłych dłoni.
Kierowca niewielkiego Nissana nawet się nie zatrzymał. Izzy przyklęknął wtedy gołymi kolanami na oblodzonej drodze i ujął w dłonie wątłe ciałko, a Andrej odkrył jak wyraźna potrafi być krew na śniegu.
- To nic. – głos chłopaka brzmiał jak zawsze, tylko oczy miał dziwne zmrużone, przymknięte i nieobecne. Andrej stał w drzwiach, patrzył w te oczy i wiedział już wszystko.
- To nic. – powtórzył wstając. Rozbita, biała główka ukochanego zwierzątka majtała się na ramieniu i brudziła krwią rękaw.
- To się wszystkim przecież zdarza. – powiedział mijając go. – Mi też się niedługo zdarzy.
Te słowa zmroziły Andreja w miejscu, a potem wystrzeliły w zupełnie inną przestrzeń w której szamotał się i krzyczał, że nie tak powinno być.
Tego wieczora mróz był ostrzejszy niż zwykle, ale nie pozwolił już Izzy’emu wyjść na zewnątrz. Zapakował w niego cały arsenał kapsułek, owinął w koc i zostawił z laptopem, zaczytanego na kanapie. W ogrodzie rozgrzebał śnieg i pochował fretkę w zmarzniętej ziemi. I starał się nie myśleć źle, nie brać tego tak do siebie. Gdyby tylko Izzy wtedy wiedział jak niewiele się myli… a może właśnie wiedział?
Izzy przecież wiedział wszystko.
Gdy wrócił wtedy do mieszkania, chłopak już spał. Andrej, nie pierwszy i nie ostatni raz, zamknął laptopa, zdjął mu bandankę z pozbawionej włosów głowy i zamotanego w koc zaniósł do łóżka.
Izzy nigdy nawet nie mamrotał przez sen. Andrej to wiedział.
Spędził godziny na przypatrywaniu mu się w nocy, na czuwaniu nad jego oddechem.
Nawet w szpitalu kiedy nad snem chłopaka czuwały miliony urządzeń, Andrej nie spał.
Właśnie na takim szpitalnym łóżku oświadczył mu się. Nigdy potem nie widział u nikogo takiego blasku w oczach. Pamiętał jak te blade wargi ucałowały jego chłodnę dłonie. Na ich nieformalny ślub, w szpitalnej kaplicy, został zaproszony cały personel, wraz z pacjentami którzy się załapali. I Vivienne, najlepsza przyjaciółka Izzy’ego, cała wystrojona od stóp do głów, nagrywała wszystko na miniaturową kamerkę. Ślubu udzielił im ordynator.
Potem, kiedy Izzy jeszcze miał siły, wydziabał na poręczy szpitalnego łóżka ich inicjały w kiczowatym serduszku.
- To jest okropne i najgorsze co mogłeś zrobić. – mówił mu wtedy uśmiechając się przy tym łagodnie, a chłopak śmiał się głośno i przykrywał wydrapaną farbę poduszką, gdy tylko w sali pojawiała się jakaś pielęgniarka. Viv pukała chłopaka w osłonięte chustką czoło, a on śmiał się na nowo.
Stary, beduiński taniec i kilka kropel krwi na śniegu.
Amelie Pejic, matka Andreja, w ostatnich dniach niespodziewanie pojawiła się w szpitalu. Kiedy mężczyzna zobaczył ją idącą przez korytarz, wyniosłą i dumną pośród ludzi z których uciekało, jak powietrze, życie, i pielęgniarek w tandetnych, białych kitlach, poczuł wściekłość. Za tę jej bezczelność, za to jak doskonale potrafiła wyglądać w obliczu tragedii, która go spotkała. Ale ona tylko z całym swoim inwentarzem chłodnego wdzięku, wkroczyła do sali. I gdy tylko przypadła do łóżka, wszystko pękło. Prysło.
Andrej stał sparaliżowany i patrzył jak jego matka przywraca mu dzieciństwo i staje się Amelią, którą on pamiętał z lat kiedy był całkowicie naiwny i bezbronny. A ona była twierdzą, sanktuarium, które dawało schronienie.
Patrzył jak pochyla się nad szpitalnym łóżkiem, jak kładzie drobną, idealnie wypielęgnowaną dłoń na zapadniętym policzku Izzy’ego. Gładzi go i całuje.
- Jest piękny. – szepnęła. I choć Izzy nie miał już siły wstać ani otworzyć oczu, kącik jego ust drgnął na wzór uśmiechu. Viv chwyciła chłopięcą dłoń, która mimo wszystko wciąż była tak samo ciepła, i zacisnęło jego palce na białej dłoni Amelii. Kobiety przytuliły się do siebie, popłynęły pierwsze łzy. Świat Andreja naprawił się w fundamentach by niedługo potem runąć.

Zakurzone zdjęcie, w zwyczajnej drewnianej ramce, gdzie krucha blondynka siedzi przy szpitalnym łóżku, choć elektroniczny zegarek na szafce nocnej wskazuje środek nocy, leżało na samym szczycie kartonowego pudła.
Klucze zabrzęczały w jego dłoni, gdy podrzucił je w górę. Zamknął drzwi. Śnieg tego roku przyprószył ledwie tyle aby zakryć chodniki. Stał jeszcze przez chwile pod drzwiami z których schodziła już niebieska farba. Nikt już ich nie odmaluje. I dobrze. Ten dom nie potrzebuje już nikogo. Ten dom jest po to aby stać pusty.

* * *
Kiedy Izolda umierała, Tristan pochylał się nad szpitalnym łóżkiem, ręką miękką i chłodną dotykał rozpalonego czoła. Podawał oddech z własnych ust. I piła Izolda życie z oddechu kochanka.
Podtrzymywał jej osuwającą się głowę, wąskie szczupłe plecy. Obojczyki wychudłe podnosiły się śpiesznie aby nadążyć za oddechem. Serce biło prędko, nierówno. Izolda zaciskała palce wokół ręki Tristana.
- Przemów do mnie. – prosiła. – chcę słyszeć twój głos, jeszcze mogę słyszeć! – mówiła.
Milczał Tristan. I umarła ślepa Izolda przyciskając usta do rąk kochanka, które miękkie były i chłodne. ***

** Gokuma "Towarzysz."
*** Halina Poświatowska "Kiedy Izolda umierała."

Będę wdzięczna za wszelkie uwagi.

4959 wyświetleń
61 tekstów
6 obserwujących
  • woda_słodzona

    20 April 2013, 18:08

    Dziękuje bardzo :)

  • Albert Jarus

    19 April 2013, 19:25

    piękna historia, ładnie opisana... porusza