Idę sobie ulicami miasta K. Przede mną idzie rodzina. Ojciec, matka oraz trójka dzieci - dwaj chłopcy oraz dziewczynka. Wszystkie dzieci mają małe, dziecięce rowerki. Przed muzeum żona i dzieci żegnają się z ojcem. Ten musi gdzieś iść. Nagle mała dziewczynka przewróciła się na kostkę brukową. Ojciec podszedł do niej, mówił, że nic się nie stało. Chłopcy byli już dość daleko, zawrócili jednak do siostry. Ona płakała, a chłopcy ją pocieszali, żeby uważała, bo kamienie ostre są. Tata rozdzielił się z rodziną, a ja byłam ich towarzyszką aż do Rogatki. Chłopcy i dziewczynka jechali szybko rowerem. Chłopcy na przedzie, że ledwo co ich było widać. Mama ciągle upominała swe dzieci - "Chłopcy, powoli!" - mówiła. Zatroskana mama, a dzieci małe łobuziaki. Nie słuchały mamy, tylko pędziły do przodu. Jednak gdy dzieci za daleko oddaliły się, to zaraz do mamy powracały. Wiadomo - do mamy zawsze się wraca. Chłopcy może nie wiedzieli, gdzie mają dalej jechać. Gdy byli koło mamy, jeden chłopiec spytał się jej, czy kupi im gofry? (niedaleko sprzedawano te smakołyki). Mama odparła, że nie, bo nie ma pieniędzy. Dzieci to zrozumiały widocznie. Odjechały znów swymi rowerkami spory kawałek. Ja zdążyłam usłyszeć jeszcze głos matki: "Chłopcy, powoli!" Musiałam już opuścić towarzystwo miłującej się rodziny. Z chęcią ich poobserwowałam i podsłuchałam, ich troski i beztroski na kartkę przelałam.