Menu
Gildia Pióra na Patronite

POPIELEC

fyrfle

fyrfle

Halina do Bielska-Białej uciekła z wielkiego majątku ziemskiego pod Gliwicami na początku lat pięćdziesiątych. Była w tedy niewiele starszą niż nastolatka. Pochodziła rodu bardzo zamożnych ziemian z Żywiecczyzny i wielkiej magnaterii krakowskiej. Wojna sprawiła, że jej rodzice musieli opuścić swoje dobra na dzisiejszej Ukrainie, ale coś tam potrafili zachować majątku i w jakiejś części odtworzyć go na Górnym Śląsku. Mama Haliny umarła, a tata został sam z kilkorgiem dzieci, to szybko w domu pojawiła się macocha i nowe rodzeństwo. Tata kazał ciężko dzieciom pracować na wielkim gospodarstwie i więcej uwagi, zdecydowanie więcej albo raczej całą poświęcał nowej wybrance i dzieciom z nią poczętym. To też Halina pod pretekstem nauki wyjechała do Bielska-Białej, a tak naprawdę zaczęła pracę w jednej z tamtejszych fabryk włókienniczych. Bielsko-Biała było jednym z centrów polskiego włókiennictwa i dziewiarstwa, i przez kilkadziesiąt lat Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej ludzie żyli i kwitli z pracy w fabrykach włókienniczych, a potem przyszła tak zwana wolność w 1989 roku i jej macherzy doprowadzili włókiennictwo w Bielsku-Białej i nie tylko, bo i w Łodzi czy Pabianicach do ruiny, ale to taka moja - autora opowiadania osobista dygresja - wielka wielka tęsknota za PRL.

Halina poznała w fabryce Mariana, inżyniera z przedwojennego rodu kupieckiego, rodowitego Bielszczanina. Młody inżynier miał osiągnięcia. Ożenili się. Dostali mieszkanie w nowo wybudowanym bloku, w pięknej dzielnicy u stóp Beskidu Śląskiego, a właściwie na jego zboczu. Jego innowacje naraziły go na zawiść w pracy, to długo się nie zastanawiał. Kupił Warszawę, nową Warszawę i został taksówkarzem. Żyło im się znacznie lepiej od tej pory, że i Halina przestała pracować i zajęła się wychowaniem dwojga dzieci, ale nie była komunistycznym jakimś kocmouchem, tylko została panią inżynierową. Teraz przedstawiała się - Degenowa jestem, inżynierowa Degen.

Wstawała wcześnie bardzo rano. Przed czwartą.Gotowała mężowi zupę, że kiedy wstał, to codziennie zjadł gorącą i jechał na postój albo do już umówionego klienta. Potem zmienił Warszawę na Fiata 125p, której to marce i modelowi pozostał wierny do przedwczesnej śmierci. Zupa się gotowała, a Halina rozczesywała swoje długie filmowe blond włosy i wiązała je w bajeczny kok, którym to kokiem mogło pochwalić się nawet przecież tak bardzo bardzo niewiele gwiazd Hollywood, czy polskiego środowiska aktorskiego. Taki kok,to była maestria, taki kok świadczył o niej i przemawiał za nią.Był świadectwem przynależności i statusu. Był koroną i berłem w jednym. A kiedy mąż wychodził do pracy, to jeszcze pielęgnowała swoją jasną zjawiskową postać odpowiednim strojem i taka dopiero szła do sąsiadki, też inżynierowej z tej samej fabryki włókienniczej i tam przychodziła jeszcze trzecia inżynierowa, a z FSM był jej inżynier. Piły kawę, rozmawiały, grały w brydża, stawiały tarota, wróżyły z kuli, ale czy był kot między nimi? Dzisiaj święto tej wielkiej indywidualności nomen omen.

Halina, jak tylko dorastały, to ściągała do Bielska swoje siostry, które tutaj zasilały eks magnatki szeregi klasy robotniczej, więc Georginia pracowała w wielkiej rzeźni i tam poznała męża i zamieszkała z nim u jego matki w pewnej podżywieckiej wsi. Halina często z mężem przyjeżdżała do nich, gdzie w pokoju teściowej Georginii Witorii, w zawsze przyciemnionym pokoju stało te wielkie i w rzeźbionych okuciach oraz trzysegmentowe lustro, w którym Halina przeglądała się długo, a czasem jeszcze dłużej i mówiła - Dżordżia, jak ja kocham jak ono mnie tak pięknie kłamie i zupełnie nie pokazuje moich zmarszczek.

A w pewnej wsi mieszkała Krystyna. Krystyna z mężem od powojnia zajmowała się badylarstwem wraz ze swoim mężem Kryspinem. Potem założyli ekskluzywny warzywniak dla komunistycznej elity i tych co umieli sobie poradzić w komunie i było ich stać. Skąd brała gdzie indziej, komu innemu niedostępny towar? Moim zdaniem to proste, była na usługach służb, ona lub jej mąż. Służby rzadko prosiły do swojego tanga oboje małżonków.

Krystyna była zgrozą w katolickiej wsi, tak bardzo nieodległej od miasta kremówek - tych kremówek i tego ich smakosza. Zresztą kiedyś przyjedzie i wygłosi homilię obok jej warzywniaka do dziesiątek tysięcy. Krystyna miała ogromny trójkondygnacyjny dom z balkonami wychodzącymi też na główną ulicę kilkukilometrowej, typowej podbeskidzkiej wsi. To była groza, Sodoma i bezwstyd, złamanie wszystkich zasad człowieczeństwa. Krystyna wstawała najwcześniej o jedenastej przed południem, zakładała szlafrok na gołe ciało, siadała na białym krześle na balkonie przy białym stoliku wykutymi przez genialnego kowala artystę i wtedy służąca podawała jej kawę, a ona piła ją do pierwszej albo drugiej po południu, a słońce odbijało się od jej nóg i dekoltu, którymi hojnie szafowała zgorszonych.

Na koniec mała osada w środku lasu na Dolnym Śląsku, lata osiemdziesiąte dwudziestego wieku. Młode małżeństwo i brat młodej. Młodzieniec nastoletni wystał w kilkugodzinnej kolejce kawę Ekstra Select.100 gram kawy. Przyniósł część ziarna. Była sobota. Zaraz zaczynała się LP 3. Świętsza niż msza z udziałem biskupa. Młoda zmieliła kawę w enerdowskim młynku, przywiezionym przez brata z praktyki w sadach pod Poczdamem. Wszyscy najpierw z wąchali zmielone ziarna. Boże! Jakaż to była liturgia, jakież kadzidło. Potem po dwie łyżeczki do szklanek w tych aluminiowych koszyczkach i chwilo trwaj, ale kończyła się, więc wrzątkiem pani domu zalewała fusy i pili dolewkę. Nomen omen, wrócę jeszcze do Georginii, która fusy zjadała, choć zjadać ich nie musiała. Lubiła, to mało powiedziane. Ona uwielbiała jeść fusy po kawie.

Prochem jesteś i w proch się obrócisz, a obracamy się dodatkowo w pustkę, moim zdaniem piekło niepamięci, stąd ta moja opowieść. Żaden prócz opowiadającego bohaterów nie żyje. Zostały strzępki opowieści o nich w młodszych pokoleniach. Kaczmarski pisał, że niepamięć jest ósmym kręgiem piekła na który skazujemy nie tylko żywych, ale przede wszystkich umarłych. Przed nami było nas miliardy. Ze zwykłych codziennych ludzi, kto się załapał do kronik lub kogo pomnik gdzieś zielenieje pod płaszczykiem wielosetletniej kolonii mchu? Dziś? Jeszcze żywe, choć pomarszczone i pochylone dolegliwościami ciało poddać przedwczesnej śmierci, zabić i zawoalować tą zbrodnię pięknosłowiem - eutanazja. Zabite ciało, już zwłoki spalić i rozrzucić na łączce dla proch, gdzieś na specjalnym skwerze do wyrzucania pamięci. Nie postawić pomnika, bo na pomniku..., pomnik zobowiązuje, będzie dwadzieścia lat stał, no to trzeba by przyjść, zapalić świeczkę, dlatego mówią: zrównać wszystko z ziemią i mówią: kto nie z nami, ten średniowiecze, ciemnogród, burak, zaścianek, wsiór, zacofaaniec, baran, sługus czarnych, komuch,...

297 714 wyświetleń
4773 teksty
34 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!