Menu
Gildia Pióra na Patronite

Krzyże w dzień pierwszy pierwszej świecy

fyrfle

fyrfle

Dzisiaj jest po prostu normalnie. Tak, jak powinno być w każdym związku, a w małżeństwie szczególnie. Jesteś chora. Oczywiste, że przejąłem przygotowanie posiłków, sprzątanie, zmywanie, podawanie leków, smarowanie wickiem, masowanie amolem, dokarmianie zwierząt domowych, nastawianie smartfona na mszę jedną, drugą, na interpretację czytań przez ojca Szustaka, operowanie płytami cd, podawanie ci, co w świecie i jeszcze sikorki trzeba nakarmić, napalić w piecu, wynieść śmieci, zrealizować e-wizytę u e-lekarza, pojechać po lekarstwa, podlać kwiaty, połączyć się i porozmawiać z dziećmi i wnukami, odpisać hejterom i normalnym.

Zdaję sobie sprawę, że kiedyś przyjdzie prawdziwy czas próby. Wtedy, kiedy dopadnie mnie pewien efekt mojej wrażliwości. Wtedy, kiedy nie będę mógł prawie zwlec się z łóżka, z powodu prawie braku sił fizycznych i psychicznych. Właściwie z powodu koszmarnego bólu fizycznego i psychicznego. Wtedy nastąpi to, co nazywają momentem, w którym trzeba wziąć i ponieś krzyż. Wykonanie tych wszystkich czynności wtedy jest swoistą drogą krzyżową, bo można powiedzieć, że mózgiem zawładnęło stado złych i w rozum jest jedną wielką niechęcią do zrobienia czegokolwiek. Zrobienie kroku jest jakąś niesamowitą mordęgą - bólem, koniecznością ponad wszelkie siły. Wtedy dopiero, niosąc ten krzyż, dopiero wespnę się na piękno i ofiaruję ci miłość z cierpienia. Taka też jest. Od takiej w życiu nie da się uciec, nawet nie chce się uciekać. Po prostu obserwuje się siebie, ciebie i ludzkość. Obserwując, wie się, że ten czas i ten ból przyjdą, i wykona się to bez szeptu skargi, tylko z pieśnią, jeśli nie z ust, to z odtwarzacza cd.

Cisza. Oddychasz bezgłośnie. Kocham na ciebie patrzeć, na spokój twojej twarzy, na gasnący rumieniec na policzku, który zwiastuje wygaszanie gorączki. Cisza oddechu jest wysychaniem strumieni kataru i projekcją zdarzeń w gardle, gdzie armie mikrobów przegrywają z syropem, miodem i starym proszkiem farmaceutycznym, który w połączeniu z ciepłą wodą tworzy broń chemiczną człowieka, na broń biologiczną natury.

Patrzę. Jestem dzisiaj szczęśliwy. Kocham cię. Życie jest piękne. W takich chwilach eksploduje jego sens.

Wstaję. Podchodzę do okna. Rozsuwam firany. W świetle przydrożnej lampy widzę rzęsisty deszcz. Chcąc nie chcąc, czuję go. Jest prawie lodowato zimny, ale w sumie orzeźwiający. O tych listopadowych deszczach powiedziano i napisano tyle. Tyle ich czułem, tyle smakowałem i słyszałem tyle z nich muzyki oraz pieśni, że stały się częścią mojego ciała, czymś wręcz paradoksalnie to, ale polubionym, co jest już mną. Listopadowy deszcz. Przyniesie dobry, choć krótki sen.

Gdzieś tam wyżej, nad nim, tym już zaprzyjaźnionym listopadowym deszczem, bez iskry skargi, gaśnie księżyc. Za kilka dni odwróci się od naszych oczu w stronę gwiazd. Będzie naszą pozytywną tęsknotą. Tak. Tęsknimy za nim. I kiedy się ponownie pojawi tym rogalem będąc, to jesteśmy szczęśliwi. Codziennie patrzymy do góry i cieszymy się gdy rogalik powoli pęcznieje, a każdej następnej doby dąży do koła. Czemu jesteśmy radośni, gdy pełnią? Trudno powiedzieć, ale coś się dzieje w astronomii wtedy, że i ciało, i psychika tańczą, śmieją i śpiewają.

Tak dzisiaj jest biesiada jak w Kanie. Drobne przeciwności, nie są powodem, aby wesele nie było sobą. Oblubienicą. Panem młodym. I przemienieniem wody w wino.

297 714 wyświetleń
4773 teksty
34 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!