– Czy miłość musi odejść? Spojrzał na jej jasny profil. Na jej nosek, na którym załamywały się promienie. - Czemu o to pytasz? Jej podbródek zadrżał lekko. Dostrzegł to, choć wiedział, że ona nie chce. Nigdy nie chciała, by to widział. - Bo chyba nie chcę jej stracić – odparła cicho. Nagle poczuł ciepło. Nie było to jednak ciepło słońca, ani jej szczupłego ramienia. Nagle poczuł jak wzbiera w nim coś dziwnego. Nadzieja. Łzy już nie kłuły go w policzki. Wiedział, że nie oparzą jego dłoni, gdy je otrze. Wiedział, że nie wszystko musi odejść. Że nie wszystko jest jeszcze stracone. - Czujesz, że odeszła? – spytał, spoglądając w niebo. - Tak. Choć nie do końca – jej głos załamał się, gdy wypowiadała te kilka słów. - Czy czujesz ją w sobie? Czy czujesz, że potrafisz dotknąć jej dłoni i sprawić, by to poczuła? Zapadła cisza, w której Lily przestała patrzeć w niebo. W której spojrzała w bok i zobaczyła jego twarz. I oczy. Oczy, których nie mogła zapomnieć. - Tak. James poczuł drżenie serca i uśmiech kwitnący na jego ustach. Poczuł falę gorąca i jeszcze gorętszą powierzchnię jej rozedrganych rąk. Zatopił dłonie w płomiennych włosach i ostatnim co poczuł, był smak jej ust. Marzeń spełnionych, choć przecież nie do spełnienia. A potem wszystko było już bez znaczenia. Liczyła się tylko ona, jej usta i łzy. Łzy szczęścia, które on ocierał powierzchnią swojego rozpalonego policzka. Zatracił się w miłości do granic, które choć wyraźne, przestawały istnieć. Zatracił się w jej zielonych oczach, zapachu jesiennego poranku, w smaku pocałunku prawdziwej miłości. Tej jedynej, o której marzył, którą wielbił nad życie i ponad moralność. Irracjonalnie i straciwszy zmysły. Miłość nie musi odejść. Ona nigdy nie odchodzi. Zatopił usta w jej wargach na chwilę dłuższą niż wszelkie zliczone godziny, jakby to była ostatnia rzecz, którą zrobi przed śmiercią. Potem odstąpił od jej rozpalonej rumieńcem twarzy na kilka cali i z płomieniem w oczach tak jasnym i namiętnym jak pochodnia w czarnym mroku piekieł, uśmiechnął się jak dawniej. Irytująco, ale w sposób, który zawsze jej pochlebiał. A jedyne co usłyszała, gdy otworzył usta było pytanie: - Evans, umówisz się ze mną? Rozchyliła różane wargi i zaśmiała się cicho, a rumieniec na jej skropionej piegami twarzy zakwitł gorętszą czerwienią. - Tak, Potter - odpowiedziała, przybliżając swoje wargi do jego. - Dziś dam ci szansę - wyszeptała, składając na jego ustach krótki pocałunek. - Kocham cię. Kocham... - zamknęła oczy. - Zawsze cię kochałam, James - rozchyliła powieki, podnosząc kurtynę ciemnych rzęs i spojrzała w orzechowe oczy pełne... - Kocham cię, Lily. Już na zawsze. I pocałował ją. Kolejny raz. Choć pierwszy z "kocham cię" między rozpalonymi wargami.
Scenka urzekająca, choć polemizowałbym z tym, czy miłość nigdy nie odchodzi. Może nie zupełnie, bo pewna jej cząstka zwykle pozostaje w człowieku, aczkolwiek... Bardzo często odchodzi nasze przeświadczenie o jej doskonałości.