Menu
Gildia Pióra na Patronite

DEPRESJA cz. 3

fyrfle

fyrfle

Czasem tak jest, że ciało zaczyna drżeć i w końcu wstrząsa nim deliryczny dreszcz, a z klatki piersiowej jakby wybiegło stado demonów i jest to jakby zstąpienie z kolejnego stopnia depresji na niższy poziom, gdzie bliżej ciut do uchwycenia chęci życia.

W tym momencie słychać otwierane drzwi z piwnicy do garażu. W progu widzisz przechodzącą szybko do auta żonę. Mimo lęku miłość jest większą i z automatu ruszasz do niej. Żona wsiada do auta i mości się we fotelu. Ty pochylasz się i czujesz jak leci ci ślina z ust. Nie kontrolujesz się. W napięciu nie połykasz jej, a uszkodzone bruksizmem gruczoły produkują jej nadmierne ilości. Od razu ściska cię za gardło śmiertelny uściska lodowatego strachu - aby przy pocałunku nie nastąpił gejzer śliny na przykład w oczy żony, co wcześnie już miało wielokrotnie miejsce i od razu druzgoce cię i depcze wspomnienie, kiedy komendant wizytował areszty i dokonywał końcowego wpisu do dziennika służby, a tobie poleciało i krople wyrzuconej ślin zapaćkały cały jego wpis, jego dłoń i część głowy. Tymczasem żona włącza samochód, słychać muzykę z Antyradia. Przełącza na Radio Maryja, na Różaniec. Następuje długi pocałunek na do widzenia. Usta nie mogą się rozstać,chcą wciąż więcej, ale w brew woli oddalają się i przechodzą w mantrę modlitwy:

- Z Bogiem!
- Z Bogiem!

Jednak! Drugi namiętny pocałunek i tęsknota właściwie przed wszczęciem rozstania. Długi.

- Kocham Cię!
- Kocham Cię!

Wycofuje na ulicę samochód powoli, a ty wszczynasz modlitwę, aby szczęśliwie dojechała do miejsca pracy nie czyniąc nikomu i niczemu krzywdy, żeby jej i samochodowi nikt nie uczynił krzywdy, ni szkody. Żeby praca była spokojną i owocną. Jeszcze raz mantra modlitwy na i wyznanie miłości:

- Z Bogiem, kocham Cię!
- Z Bogiem, kocham Cię!

Zamykasz bramy wjazdową do posesji i garażową, a jednocześnie zaczynasz się modlić o pomyślność rodziny: was dwoje, waszych czworga dzieci i ich dzieci, braci, sióstr. Wątpisz, ale nauczony uporczywą nadzieją, przebłyskuje ci myśl, może kiedyś będziemy sobie serdeczni i spotkamy się nie tylko na stypach. A to oznacza, że mózg zaczyna pracować i mimo kamienia lęku pod grdyką, to powoli rozkręcisz się w działanie twórcze i w poczucie humoru.

Wróciłeś do domu. Coś zjeść, aby nie pić mocnej kawy na głodny żołądek. Banan oczywiście, a potem trzy czubate łyżeczki do kubka 350 mililitrów, dwie czubate łyżeczki cukru do kawy i włączasz czajnik i zalewasz kawę. Zamykasz oczy i pozwalasz prowadzić się aromatowi. Odprowadzasz się w błogość, niemyślenie. Słyszysz bicie serca, czujesz ból w klatce piersiowej,który nie pozwala na medytację. Coś trzeba robić, żeby czynności zdominowały lęk i ból. To jest taki moment w depresji, że to może się zakończyć powodzeniem, że praca i myślenie mogą być lekarstwem na lęk, osłabienie i ból ducha oraz ciała. Na ilu ty tam portalach zostałeś? Na trzech. No to trzeba wprowadzić na nie swoje fotografie. Do roboty.

Dziewiąta. Kawa rozjaśnia umysł. Skokowo kruszy kolejne mury lęku. Czas na kolejną fazę terapii. Zachodnie okno. Spojrzenie na ogród, ogarnięcie go w pragnieniu przestrzeni, kształtu i piękna. Biało. Jasno. Ciemna szarość. Czerń łodyg słonecznika. Biały karmik z czarnym ziarnem słonecznika. Srebrna brytfanna ze smalcem i ziarnem słonecznika, mięsem i skwarkami słoniny, na grubszego, kolorowszego ptaka, niż tylko sikorki. Kawałek słoniny na kolejnym z ciemnych, posuniętych aż do czerni ubiegłorocznych słoneczników. W karmiku z ziarnem słonecznika sikorki. W foremce, która wypiekła tyle babek dzięcioł czerwony zapamiętale stuka w zlodowaconą mieszankę. A na kawałku słoniny dzisiaj z rana dzięcioł niebieski. No i bajkowo się zrobiło. Rzekłby filmowy Egon - klawo jak cholera. Pod słoneczniki, wyrzuconego przez sikorki solidarnie ziarna, przylatują i drepcą cukrówki. Zamiast zbierać ziarno i posilać się nim, to dziobią się niemiłosiernie i nie ustępują w zapalczywości, aby ostatecznie jednocześnie poderwać się do lotu. Jedna leci na słupek do suszenia prania, a druga na gałąź buka.

Stare krzesło, jeszcze pozostałe z wyposażenia baru, a na nim położony znak zakazu wjazdu, aby klienci nie wjeżdżali na podwórko. Kto wiedział, to wiedział, ale terrorturystykerka z wielkich miast nie miała żadnych hamulców i pewnie by zaparkowali w kuchni, ale na szczęście były mama Stasia i babcia Wikta, które w dość niewybrednych słowach wskazywali blokersom ich miejsce i przypominali, że gdzie jak gdzie, ale tutaj zasady są i będą.

Na znaku ustawiona jest ogromna skrzynka, a w niej rosną sobie, teraz przykryte czterdziestocentymetrową warstwą śniegu lwie paszcze. Pod krzesłem kot zajada się skórkami drobiowymi z podudzi. Kula skórek twarda zmarznięta, ale kos nie odpuszcza. Wali dziobem jak dzięcioł. Drugi kos w tym czasie ląduje pod karmikiem zawieszonym na łodydze słonecznika. Ten spod krzesła podrywa się natychmiast do lotu i kieruje się wprost na plecy szponami kosa pod karmikiem. Tamten natychmiast zrywa się do lotu i odfruwa. I tak fascynacja tym, co wyprawia się w ogrodzie, sprawia, że następuje zapomnienie o bólu z patologicznego lęku, który nabrzmiał we śnie pełnym złych obrazów. Zmęczenie mniejszym i senność zelżała, prawie odeszła.

Życie toczy się dalej. Pojawiają się pierwsze zielone listki przekory, ironicznego poczucia humoru i diablowatości. I pstryk i jest. Poczęła się myśl szalona i kluje się. Wyobrażenie wynikłe ze spojrzenia na kamienny krąg ogniska. Idziesz więc prędziutko do stołu. Rozkładasz zeszyt, szukasz pióra i kiedy znajdujesz piszesz:

PROROCTWO

Siedzieliśmy u mnie w ogrodzie,
Właśnie wiecha na domu ślebodzie,
Tradycyjny jestem i wierny tradycji,
Wiernym tej jedynej Bożej subskrybcji.

Piliśmy. Skończyliśmy butelkę, raczej dwie.
W kręgu siedzących rozmowy i śmiech.
W popiele kopa ziemniaków pieką w smak się.
Upieczone w zachwyt odziały dzień.

Nagle pomiędzy jasnym błękitnym niebem,
A kolorową ziemią gdzieś,
No właśnie nikt nie wiedział gdzie!
Coś gruchnęło, posypało albo przetoczyło się!

Głośno, złowrogo, złowieszczo, zmroziło krew.
Powstały hipotezy co najmniej w nas dwie.
Walczyły ze sobą, ale zwyciężyła olaboga,
Z łokcia w butelki denko trzeciej, na co trwoga?

Wreszcie Józek chłop prosty poczciwy,
Aż wstał jak prorok u bram Niniwy -
Mówi - przepowiadam wam wielką zmianę,
Naprawdę coś pierdutnęło i na amen!

297 746 wyświetleń
4773 teksty
34 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!