Menu
Gildia Pióra na Patronite

Żółty parasol.

Pinky

Pinky

Czas nie wlókł się, nie pędził też zbytnio - szedł w sam raz.
Deszcz bębnił o szyby, wystukiwał rytm na blaszanych dachach garażów, wygrywał mglistą melodię minionych lat i wylewał łzy nad poległymi bohaterami. Na scenach z kałuż trwały w najlepsze występy chochlików tak małych i szybkich, że dało się dostrzec jedynie rozchodzące się po szarej wodzie okręgi, będące następstwem ich skomplikowanych tańców i wariacji, w czasie których mąciły taflę wody. Kropla spływała z kocich wąsów, gdy ten wsuwał się po śmietnik, uginając kark i pełznąc na brzuchu w suche ustronie, gdzie miał zamiar przeczekać ulewę. Tłum ludzi szumiał, brzęczał i szeleścił, prąc przez ciasne, zaśmiecone ulice. Rozbryzgiwali kałuże, kopali styropianowe buty po kawie, wbijali niewidzące spojrzenia we własne buty, z głowami opuszczonymi w dół. Skruszeni, bezmyślni, pozbawieni energii.
Samochody świszczały, warczały i mruczały markotnie, przesuwając się wolno w dół ulicy - nikt jednak nie okazywał zniecierpliwienia poprzez trąbienie. Kierowcy byli zbyt znużeni i zmęczeni, by zmusić się do jakiegokolwiek dodatkowego wysiłku, wsłuchiwali się w dochodzącą z radia kakofonię dźwięków i pocierali zgrubiałymi opuszkami palców po powiekach, wzdychając ciężko.
Czas zwolnił odrobinę, przesiąknięty nastrojem depresyjnego popołudnia.
Z rynien ciurkiem spływała woda, tworząc rwące potoki i niewielkie wodospady. Rząd czarnych parasoli odciął społeczeństwo od widoku nieba, zamknął ich w nieprzemakalnej kopule. Nie dostrzegli własnego więzienia, stukając wypastowanymi butami po ciemnoszarej kostce brukowej. Nikt nie spoglądał w górę, nie wznosił oczu ku chmurze, kłębiącej się nad miastem i odcinającej je od słońca. Widzieli tylko drogę, ścieżkę wyznaczoną między innymi, podobnymi do nich.
Gdyby wzeszło słońce, czy zdołaliby je dostrzec przez czarny parasol?
Z mieszkań dochodziły odgłosy serialowych bohaterów, słowa komentatorów sportowych, zdania wciśnięte na siłę w melodię i usiłujące tworzyć z nią jedność. Na pierwszym piętrze jakiegoś domu dzieci bawiły się w ciuciubabkę, śmiejąc się. Napominane przez starszą ciotkę z pokoju obok, chichotały pod nosem i po chwili zapominały zupełnie o obecności dorosłej osoby, wykrzykując radosne okrzyki. Dwa domy dalej para studentów ugniatała pościel, a ich krótkie, urwane oddechy splatały się ze sobą, parujące ciała wyginały się i prężyły pod wpływem delikatnego dotyku. Słodkiej pieszczoty. Mężczyzna naprzeciwko ich budynku stał oparty o framugę na balkonie i palił papierosa, zerkając nerwowo przez ramię. Gdy zaczął powoli się odprężać, do jego uszu doszedł dźwięk otwieranych drzwi i rzucił szybko niedopałek przez okno, wskakując do mieszkania i wsuwając do ust dwie gumy. O dwie sekundy za późno. Wyrzuty małżonki słychać było u sąsiadki, która spojrzała na kota, wzdrygającego się i uciekającego do kuchni. Roześmiała się cicho, odstawiając szydła i włóczkę na stolik, i podnosząc się ciężko z fotela, aż w jej starych kościach chrupnęło.
Czas pokiwał głową z pobłażaniem.
Tłum rzedniał, rozpraszał się, znikał w przytulnych domach i życie na ulicach powoli zamierało. Kot pod śmietnikiem poruszył się niespokojnie na widok kruka, przysiadającego na kartonie niedaleko. Reklamówka przeleciała przez ulicę i zatrzymała się na gałęziach jednego z nielicznych drzew, gdzie miała zapewne utknąć na kolejne kilka dni. Było szaro. Smutno. Gorzko-mdło.
Czas już miał zamiar westchnąć, gdy coś przykuło jego uwagę. Oszołomiony zatrzymał się, przystanął w miejscu, a wraz z nim zamarł świat. Kot zastygł w swym skoku, czarny kruk przestał trzepotać skrzydłami. Dzieci na pierwszym piętrze urwały w pół śmiechu, dłoń kochanka dwa domy dalej dalej spoczęła na udzie studentki. Wrzask małżonki uciął się gwałtownie, obijając o ściany niekończącym się echem dawnych żali, sąsiadka wciąż czekała aż woda się zagotuje, ale czajnik nie nagrzewał się już bardziej.
Dziewczyna utknęła z jedną nogą w powietrzu, czternaście pięter nad brudnoszarą kostką chodnika. Jej brązowymi włosami nie bawił się w tej chwili wiatr, słone krople urządziły postój w pół policzka, a ramiona przestały się trząść, wstrząsane szlochem. W oszałamiającej ciszy słychać było tylko dźwięk pozytywki, potępieńczą melodię nieporadnych dusz, wzywających pomocy. Nieskończony ból brzmiał jak nie do końca nastrojone skrzypce, rozpacz przeplatała się z nimi niczym organy, a pragnienie wolności brzęczało jak dzwonki w tle, słyszane tylko przez wprawne, przyzwyczajone ucho.
Czas ściągnął kapelusz, opierając go na piersi i zerknął w górę. Nawet on nie mógł wstrzymywać tej chwili w nieskończoność.
Lichy blask słońca wydostał się spomiędzy chmur, niczym długo oczekiwany gość uśmiechnął się przepraszająco. Kot wpił się ząbkami w szyję kruka, zaciskając pazury na opierzonym ciele. Dzieci zajęczały jednogłośnie, gdy starsza ciotka kazała im usiąść do podwieczorku. Para wtuliła się w siebie, przylgnęła ściśle, oplatając się kołdrą. Palacz padł na kolana, rozbawiając żonę i zarzekając, że to był ostatni papieros. Sąsiadka zalała zieloną herbatę, przenosząc kubek w kwiatki do stolika.
A z czternastego piętra zlatywał na ziemię parasol, z mocnym opóźnieniem bujał się na wietrze, nie mogąc dogonić swojej właścicielki. Żółty, jaskrawy, nie został zauważony, póki nie złapał go Czas. Zamknął go i ścisnął w dłoni, przechodząc obok miejsca katastrofy, tragedii. Z oddali słychać było zbolały krzyk miasta, przedzierający się przez ulicę w postaci ryku ambulansu. Strwożone krzyki ludzi, ich pytania i bezradność wybiły się ponad szarość dnia.
A czas przyspieszył kroku, obracając w palcach żółty parasol i spoglądając z utęsknieniem w stronę słońca, które ponownie schowało się za chmurą. Jakby widok był zbyt drastyczny, nawet dla niego.

750 wyświetleń
20 tekstów
4 obserwujących
  • Ta, co lubi marzyć...

    18 March 2013, 22:34

    Wciągnęło i zaciekawiło...
    Piękne opowiadanie.
    Jaki ukryty sens, szczerze podziwiam.

    ~ Marzycielka, Oliwka