Chłód. Nie subtelny, a taki który z głuchym zgrzytem wbija się w poranione skrawkami psychicznego szkła tkanki. Chorobliwa, słaba egzystencja wraca do życia wybudzona z tak słodkiego snu, zapachu wanilii i cynamonu. Obudziłeś mnie cholerny egoisto. Finezyjna kurtyna niespełnionych marzeń opadła falującym ruchem miękko, niemal bezszelestnie spoczywając na starych deskach drzewa sosnowego. Otwieram oczy utwierdzając w sobie tezę, że zostaną one porażone oślepiającym, można by rzec białym światłem. Nic. Ciemność. Przerażająca w swej prostocie, symbolizująca głuchą, wieczną, przytłaczającą pustkę. Nie ma Ciebie, więc nie ma nic. Nie ma nic, nie ma mnie, nie ma umysłu, nie ma uczuć, nie ma wanilii i cynamonu. Tylko echo. Wołam. Nie, Ty nie słyszysz. Nie chcesz słyszeć. Z dala dopływają do mnie żałosne nuty niczym niedobitki ocalone ze statku pogrzebanego na cmentarzu Posejdona. Śpiewasz tę swoją banalną piosenkę. Tkliwą, głupią i maskującą wyrzuty sumienia słowami "wybacz, nie chciałem". Nagle wszystko milknie. Oddalasz się. Nie, to ja się oddalam. Wyciągam dłoń i nie chwyta jej nikt. Nie chwytasz jej Ty. Ciało rozpada się na jeden, dwa... miliard milionów drobinek- biały piasek rozdmuchany na różne krańce krainy gdzie nie ma nic. Moje istnienie w postaci srebrnego pyłu posłusznie odchodzi w niepamięć Twojej świadomości. To już koniec. Czujesz ulgę. Nie pamiętasz.