Menu
Gildia Pióra na Patronite

Ostatni pociąg

Archanioł

Archanioł

Była to jedna z tych nocy, w których nie ma nadziei na świt. - Antoine de Saint-Exupéry

Rozłożyłem koc, położyłem się i zapatrzyłem na wschód. Słońce właśnie wstawało, budziło się do życia, zupełnie obojętne na widok otaczającego mnie świata. Nie rozumiałem dlaczego na nie patrzyłem, mrużąc oczy pod chromowaną powierzchnią okularów przeciwsłonecznych. Może to był strach, jakiś ujmujący serce odruch, który do końca miał mnie pozostawić po tej jasnej stronie życia. Reakcja organizmu, oduświadamianie się na pustkę. Cofanie chronologii rzeczy, które widziałem, które zapamiętałem.
Postanowiłem zaczekać. Zbyt długo uciekałem, cały ten bieg, przez zalane słońcem doliny, pagórki, czy drogi o błyszczących kałużach musiał mnie w końcu znudzić. Wiedziałem, że niebawem go usłyszę, był głośny, każdy, kogo dane mi było jeszcze ujrzeć, mówił, że syczy i dyszy. Nie ominie mnie, jedynie delikatnie objedzie, parę metrów od mojego koca, który chronił ziemię przed ciepłem słońca.
Nagle zaczęło się chmurzyć. Złożyłem więc okulary i odrzuciłem za siebie. Były już zbyteczne. Chmury – białe, czyste – biegły po nieboskłonie jak żagle niewidzialnych statków, wędrujące wraz z wiatrem. Ale po dłuższym czasie zaczęły nudzić. Były piękne, ale monotonne. Obserwacja zawsze musiała się tak skończyć – chyba, że cały czas patrzyliśmy na coś nowego.
Miałem nadzieję, że moje domysły okażą się prawdą. W jakimś żałosnym odruchu splotłem dłonie, zupełnie jakbym chciał się modlić, o to by mnie nie ominął. Choć potępiałem wierzących, zwłaszcza w tej chwili, to sam nagle sięgnąłem po ich broń. Najsilniejszą broń – nadzieję.
Po ten ogień, co nie gaśnie i nie parzy.
Zawstydzony schowałem je w kieszeniach. Nie mogłem pojąć, dlaczego bezwiednym ruchem uniosłem stopę. Nowe buty jakoś nagle przestały mnie zachwycać – stały się zwykłym dodatkiem do mojego ciała. To na nim skupiłem uwagę. Czy to chcąc je podziwiać, czy się z nim pożegnać. Nie wiedziałem. Nigdy nie miałem wiedzieć.
Słyszałem go. Syczał, gwizdał. Jak to pociąg. A ja musiałem czekać. Nie mogłem wyjść mu naprzeciw – utrudniłbym mu tylko pracę, nie zauważyłby mnie, bądź staną nagle, pełen wyrzutów sumienia. Ale i tak nie osiągnąłbym nic wielkiego, bo w końcu ruszyłby dalej. Przysporzyłbym tylko sobie kłopotów, bardziej cierpiał, przejmując się. Więc leżałem. Słońce gasło na mych oczach. Nie było żadnej mgły, żadnego stanu przejściowego, tylko cień ogarniał niebo nade mną.
Gdy przyjechał, był już jakby późny wieczór.
Chociaż sobie obiecałem, że nie obejrzę się na zachód, chęć spojrzenia w oczy śmierci pokonała mnie. Zerknąłem za siebie. Ujrzałem lokomotywę, z komina której unosił się czarny dym, kłębiący się i płynący za maszynę, zalewający wszystko mrokiem. Mijała mnie, ale – co mnie niezmiernie zdziwiło – zwalniała. Z kabiny maszynisty wychylił się mężczyzna, zerknął na mnie przelotnie i schował się z powrotem. Maszyna zatrzymała się, kamienie zachrzęściły pod metalowymi kołami. Syk pary i dymu owiewających maszynistę na chwile mnie ogłuszył.
Podniosłem się i stałem tak, oniemiały, brudząc koc nowymi butami. Bałem się, bałem jak nigdy, najprawdziwszym strachem, nieudawanym, realnym, pełnym bólu i świadomości cierpienia.
Maszynista wyłonił się z mroku prześlizgującego się po maszynie, niebrudzącego jej, odchodzącego za wagonik z promieniami słońca, którymi podkładano do pieca. Za maszyną nie widziałem już niczego. Była tylko ciemność. Cały zachód spowity był mrokiem.
- Co tam trzymasz? – zapytał mnie, wskazując pomarszczonym palcem na zawiniątko pod pachą.
Był żylasty, raczej chudy. Spodziewałem się kogoś zupełnie innego, niż maszynisty o zielonych oczach.
- To? Aaa too… to… lusterko – wydukałem.
Było mi głupio, bo gdzieś w głębi siebie czułem, że starał się być uprzejmy.
- Mogę? – zapytał.
- Tak, oczywiście.
Rozpakował je i obejrzał się dokładnie. Przynajmniej tak to wyglądało, bo na ułamek sekundy zobaczyłem, że lustro go nie odbija. Było puste. Oddał mi je, jakby z nostalgią.
- To dobre lustro. Ale zbyt wielu ludzi widziało w sobie właśnie to, lustrzane odbicie.
Patrzył na mnie, pełen tajemniczej siły, skrywanej w tym chudym ciele.
- Nie rozumiem…
- Lustro nie odbija ludzkich grzechów – rzucił.
- Ahaaa. – Oblizałem wargi. – I pan jest…
- Tak – wtrącił się. – Jestem. Nie lubię jak ludzie mnie nazywają. To takie… nudne.
- I to już… ostatni? – Kiwnąłem na lokomotywę.
- A miał być jeszcze jakiś? – odpowiedział pytaniem, trochę zdziwiony.
Uśmiechnąłem się nieśmiało.
- Jak mawiał Miłosz, innego nie będzie.
Nagle pomyślałem sobie, że mogłem go tym urazić. Jakoś umniejszyć jego rolę, jego pracę, która chyba była bardzo trudna.
- Ja… przepraszam, jeśli pana uraziłem…
- Nie przejmuj się – rzucił. – Ludzie już dawno porzucili miłość bez słów, dla słów bez miłości.
Mrugnął do mnie. Niemal przyjaźnie. Niemal, bo nieludzko.
- A… co z nią? – Jakoś ta kwestia nie dawała mi spokoju. – Przecież jest niedokończona. Byliśmy… zbyt niedoskonali by wchodzić w jej tematykę i głosić prawdy ostateczne niej dotyczące.
- Dlatego miłość dla ludzi wciąż będzie czymś więcej niż reakcją chemiczną. – Wydął wargi, jakby żałował. A może odzywała się w nim tęsknota? Nie wiedziałem dlaczego, ale zabrzmiało to jakby mówił o zmarłym. Pocieszyło mnie słowo: będzie. No i na chwilę przestałem myśleć tylko o sobie. Nagle maszynista wyrwał mnie z mojej twierdzy – umysłu - wyrzuciwszy z siebie pocieszenie. – Ale miłość jest jak słońce. Spróbuj je zatrzymać, bądź zawrócić, a wtedy uwierzę w jej koniec.
Wyjąłem z kieszeni paczkę papierosów i wyciągnąłem rękę w jego stronę.
- Pali pan? – zapytałem, chcąc być grzeczny.
- Nie, w mojej profesji to niewskazane. – To chyba miał być żart, bo zachichotał pod nosem. – A ty, chłopcze, palisz?
- Nie, ale teraz to bez różnicy.
- Tak sądzisz? – Patrzył na mnie bystro, srogo niemalże. Schowałem paczkę, wstydząc się wyrzucić za siebie.
Chwilę myślałem co powiedzieć. Czekał, machając przed sobą nogą, dotykając źdźbeł wyschniętej trawy.
- Wiesz, tak trochę świata widziałem – odezwał się nagle, nie patrząc na mnie. – I zastanowiłem się, dlaczego ludzie powiedzieli tyle pięknych zdań, napisali tyle pięknych książek, skomponowali tyle genialnych utworów…
- Dlaczego? – Odważyłem się wtrącić.
- Bo świat nigdy ich nie słuchał. Zawsze była potrzeba by to robić, bo nigdy nie uznano czegoś za wystarczające…
Urwał, patrząc na moje drżące ręce.
- Boisz się? – zapytał retorycznie. Właściwie nie wiedziałem, dlaczego przyznałem się, kiwając szybko głową. – A żal ci? – Potwierdziłem tym samym gestem.
Uśmiechnął się. Naprawdę przyjaźnie. Miał białe, czyste zęby, bez kłów, wszystkie równe.
- Strach uczy nas szacunku do życia – rzuciłem.
- Otóż to. – Brzmiało to jak wyrok.
Zagryzłem mocno usta i zacisnąłem powieki. Nozdrza rozszerzyły mi się, gdy wydychałem gorące powietrze, w jakimś spazmie przerażenia. Poczułem jego dłoń na ramieniu. Otworzyłem oczy.
- Nie dałoby się jakoś poczekać? Tyle rzeczy jeszcze przede mną.
Pokręcił przecząco głową.
- Przykro mi.
Naprawdę starałem się nie rozpłakać. Naprawdę. Spojrzałem na niego, rozmytego przez mgłę łez. Patrzył na mnie w bezruchu. Odezwał się po chwili, jakby poruszony.
- Tam coś jest – rzucił kiwając głową w mrok. – Nie zwlekaj, bo tylko dajesz sycić się bólowi.
- Ale ja się boję – zaprotestowałem głośno, choć tak po prawdzie, nie chciałem nic mówić.
- Czego?
- Zły początek zły koniec przynosi – zacytowałem Eurypidesa, jakby to zdanie wszystko tłumaczyło.
- Naprawdę sądzisz, że twoi rodzice klęli, gdy przychodziłeś na świat? Że chrzcili cię, bo tak nakazywał dobry obyczaj? – Pokręciłem głową. Nie odważyłem się powiedzieć, że nie o to mi chodziło. – To czego złego się spodziewasz? – Przysunął się bliżej mnie, jakby chcąc pocieszyć. – Tajemnice, w których jesteś ślepy zawsze napawają strachem. Ale strach to zło. A gdy nie możesz pokonać zła, wygłódź go dobrem.
Przetarłem oczy i pociągnąłem nosem. Zostawiłem koc i lustro i paczkę papierosów, która niepostrzeżenie wyślizgnęła mi się z kieszeni. Jeszcze leżała tam gdzieś komórka – głuchoniema, jakby zaciskająca zęby przed ostatnim kontaktem. Z nicością.
Odwróciłem się jeszcze raz w jego stronę. Wyszeptał mi:
- Bądź odważny.
Po czym zniknął za ciężkimi kłębami mroku wciąż parującego z lokomotywy. Ślepy, trafiłem na ścianę, szedłem przy niej, czując wypukłości i chłód metalu pod palcami. Nagle natrafiłem na klamkę. Otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. Strach ustąpił. Tylko dlatego że zrozumiałem, abym nie ograniczał się na światło. Czasem prawdziwe piękno kwitło przecież dopiero w ciemności.
Wymacałem siedzenie i usiadłem, czując się dziwnie dobrze. Ciepło rozlewało się w moim ciele, jak u pijaka, który zaraz ma umrzeć na mrozie. Pomyślałem o jesiennych liściach w odcieniach słońca – nie wiedziałem dlaczego. Może umysł sam podsuwał mi obraz najpiękniejszego pożegnania. A może podświadomość napraszała mi się z przeczuciem, że i po tej nocy nastanie nowy dzień. Bo taki był odwieczny porządek rzeczy. I gdyby został ktokolwiek, komu mógłbym coś poradzić, prócz maszynisty, który rozgrzewał piec swej lokomotywy nową porcją promieni słonecznych, wiedziałbym co rzec.

Bierz przykład z czasu.

Choć wszyscy go określają i starają się ograniczyć, choć jego bieg wyznaczają zegary, niczym narzędzia niewoli i choć wszyscy na niego klną, darząc szczerą nienawiścią…

On dalej robi swoje.

12 272 wyświetlenia
169 tekstów
36 obserwujących
  • Shelou.

    6 November 2011, 17:11

    Podoba mi się. Nawet bardzo..

  • IBELLA

    3 May 2010, 12:13

    Piękny przekaz ...

  • Spero

    25 February 2010, 23:12

    Bardzo mi się podoba.
    Wspaniale napisane, gratuluję.