Menu
Gildia Pióra na Patronite

Zamknięte koło.

Pinky

Pinky

Błądzę.
Gdzieś między płytkim oddechem, a szelestem zrzucanych na podłogę ubrań. Pomiędzy zgrzytem zębów, a nerwowym przygryzaniem popękanej od zimna wargi. Na granicy uchylonego nieznacznie okna i sufitu, pod którym kłębi się mleczny, papierosowy dym.
Gubię.
Dwie spinki, guzik od płaszcza, koronkowy stanik, godność i resztki moralności, dotąd alarmującej mnie o konsekwencjach moich czynów. Skundloną przyzwoitość spycham na dno szafy, wpajaną od najmłodszego uczciwość zgarniam niedbale pod dywan.
Badam.
Wgłębienia w miejscu, w którym przed kilkoma sekundami zaciskały się moje zęby. Opuszkami palców oceniam głębokość ran tam, gdzie wbijały się paznokcie, gdzie palce wpijały mocno, desperacko. Podrapany, pogryziony i posiniaczony, wygląda jak ofiara napaści rabunkowej – gdy mu o tym mówię, uśmiecha się szelmowsko, dłonią uciskając zabarwiony na fioletowo fragment skóry na moim biodrze. Boli, więc syczę i strząsam z siebie te ręce, które niedawno błądziły po ciele, badając ją skrawek po skrawku.
Robimy sobie krzywdę. Ranimy się, niecelowo mocniej zaciskamy dłonie, szarpiemy i przyciągamy. Przyciskamy, gładzimy, pieścimy i głaskamy. Zrywamy ubrania i więzy, pozbywamy się bielizny i wątpliwości. Zostawiamy w przedpokoju buty, kurtki oraz zdrowy rozsądek.
Płonę.
Przez trawiący organy głód, piekącą potrzebę poczucia czegoś; przez ziejącą czarnym ogniem dziurę, wyhodowaną na zgliszczach dawnych związków.
Nie jest złym facetem. Nie przesiaduje długich godzin w knajpach, nie spija drinków z pępków losowych dziewczyn w barze; nie ogląda nawet wszystkich meczy w telewizji. Niczego nie żąda teraz, tutaj, od razu, natychmiast. Zdaje się być ułudą, iluzją, wytworem mojej złaknionej ideału wyobraźni. Jego uśmiech wstrzymuje pracę płuc, głos przyspiesza tętno. I zastanawiam się, czy to coś, czy wciąż jeszcze nic; czy skłaniamy się ku sobie bardziej, czy mniej. Gdzie to się skończy? Czy w ogóle się zaczęło? Czy zostanie mi po nim ślad, jeśli postanowi jednak zniknąć, zmyć się, rozprysnąć w powietrzu niczym przebita bańka mydlana?
Drżę.
Z niepokoju, niepewności, niestałości emocjonalnej. Skąpana w bladym świetle latarni, przebijającym spomiędzy zakurzonych żaluzji, otulona szorstkim kocem, przygnieciona w pasie ramieniem i własnym kacem moralnym. Ciężka od wyrzutów sumienia, pretensji, niezdecydowania. Lepka od słów, które padły, zmęczona wymianą oddechów.
Uciekam.
Bez wahania, wątpliwości. Bezszelestnie. Bezlitośnie. Nim budzik przedrze uciążliwą dla uszu ciszę, nim on uświadomi sobie, że dłoń nie obejmuje dłużej mojej talii, a jedynie poduszkę.
Wrócę. I zbłądzę.
Między późnym wieczorem, a wczesnym świtem. Pomiędzy wzdrygnięciem i brzęczeniem wyciszonego telefonu w torbie. Zbłądzę wśród stęsknionych pomruków, zagubię się w szorstkich dłoniach.
Jak zawsze.

750 wyświetleń
20 tekstów
4 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!