Menu
Gildia Pióra na Patronite

Słoneczny Zachód Słońca cz. 4

fyrfle

fyrfle

A tutaj wodospad rozlewa się w mini jeziorko, które prawie całe jest skute lodem, ale już pod naporem ciepła słońca krawędzie lodu u brzegów załamują się, tworząc jakby menisk wklęsły, który na środku lodowiska jest przeręblą, której krawędzie zdają się być pokryte setkami brylantów - tak bardzo się jarzą od światła, które odbija się od nurtu, który płynie sobie spokojnie pod tym cudnym zjawiskiem przyrodniczym. Nie tylko Pani Inspektor i Pan sierżant byli zachwyceni tym co działo się przed ich oczyma, ale i stara olcha chyliła swój pień nad potok, a jej konary jakby chciały pochwycić te lodowe brylanciki - sięgały do prawie do samej iskrzącej tafli. Sam przerębel z góry wydawał się pochylonym lub ryjącym dzikiem. Po drugiej stronie brzegu rosła kolejna olcha, ale już mocno schorowana dokonywała swojego żywota. Jej pień wyglądał jakby od góry do dołu ktoś rozstrzelał go serią z karabinu maszynowego, a to tylko dzięcioła wydziobywały z próchniejącego drzewa korniki, które były faktycznymi sprawcami obumierania drzewa. Pomiędzy wgłębieniami po dziobach dzięciołów z kory wyrastały ogromne huby, a więc grzyby, którym osłabione drzewo jest znakomitym żywicielem. Może już tej jesieni, któryś z porywistych podmuchów halnego przewróci starą umierającą topolę tak, że część jej pnia i konara będzie w nurcie potoku, a nim zgnije, to zdąży jeszcze może nawet kolejny raz zmienić kierunek potoku. Poszli kilka kroków dalej, a tam nagle lód ustępował zwykłemu codziennemu falującemu nurtowi potoku, który znowu był niczym innym tylko wodą rozbijającą się o wielkie kamienie i fragmenty właśnie konarów drzew pozostałych po procesach gnilnych. Potok w tym miejscu schodził delikatnie w dół i znowu kilkanaście metrów płynął prosto na wschód. W tym obniżeniu terenu rosły olchy dwa może trzy metry od brzegów nurtu, które przystosowały się do tego, że okresowo są zalewane. Ich korzenie grubymi ramionami czy może filarami wyrastały z mokrej ziemi i dopiero jakieś pół metra nad ziemią łączyły się w grube pnie. Tworzyła się z nich jakby kopuła meczetu albo barokowej katedry, której posadzkę stanowiły opadłe liście olchy. Dobre miejsce dla noclegów wszelkich małych zwierzątek.
Oczywiście ten kilkunastometrowy spokój nurtu, musiał się skończyć gwałtownym uskokiem i zarazem nagłym skrętem w lewo,że woda gwałtownie przyśpieszyła rzeźbiąc ze zwielokrotnioną siłą wielkie kamienie, które były dnem koryta potoku. Po jakiś dwóch metrach niknęła pod grubą i białą jak sól lodową pokrywą, której początek był zbiorem najprzeróżniejszych rzeźb wykonanych przez nurt i słońce. Kilka metrów później znowu lód przechodził w nurt, który skręcił ponownie w prawo, aby znowu za kilka metrów pod kątem dziewięćdziesięciu stopni zrobić zwrot w przeciwną stronę. Woda miała w tym miejscu jeden z przepięknych odcieni błękitu, a lód od brzegów znowu wdzierał się do środka potoku fantazjując dziesiątkami wyrzeźbień swoich brzegów. Gałęzie leszczyn moczyły się w tych błękitach i nie przeszkadzało im, ze temperatura ich była prawie minusowa. Brzegi potoku w tym miejscu były mocno porośnięte wszelkimi młodymi drzewami i oczywiście mocnym zielonym mchem, który wdzierał się na pnie tych młodych drzew , spowitych wieczną wilgocią, a ta była idealnym środowiskiem dla zielonej ekspansji mchu. W pewnym momencie potok znowu odbijał zdecydowanie w prawo tworząc bardzo wysoki brzeg, który porośnięty jasno zielonym i jaskrawym w słońcu mchem znakomicie komponowała się z lazurowo - oliwkowym nurtem. Dłużej zatrzymali się nad tą koegzystencją kolorów, bo było to coś naprawdę wzruszającego i dającego poczucie uczestniczenia w czymś naprawdę wielkim, w czymś co jest bardzo zachwycające przez swoje nieprawdopodobne wręcz piękno.
Tuż obok tego brzeg kolejne coś pięknego, a mianowicie wielka wierzba, której bardzo bardzo długie ramiona sięgają aż na drugą stronę brzegu, a po drodze część z nich lianami swoimi postanawia skąpać się w oliwkowo - błękitno - rudym nurcie, ale nie to się wydaje najładniejsze, a le te huby na pniu wierzby - bardzo wielkie, bardzo kształtne, obmalowane bielą na krawędziach, a potem falistą ciemnią korpusu wgryzające się w pień wielkiego drzewa mocno jeszcze porośniętego centymetrowym mchem, który się tak rozpasał w swojej ekspansji, ze twardo zajął górną część huby. A sama huba przypomina też swoją budową zastygłą lawę, która schodząc z wulkanu układała się we faliste progi. Spojrzeli w górę korony tej wierzby, a tam gąszcz krzyżujących się gałęzi, a kora pnia drzewa bardzo gruba i bardzo spękana jak ostre cięcia maczetą. Z jednego z takich głębokich "cięć" wyrasta kolejna huba, ale ta jest inną od tych u dołu pnia, pewnie inna odmiana tego grzyba. Od spodu ma kolor łososiowy nie biały, krawędzie są jakby skrajnie ciemną zielenią, że zdaje się, iż zaraz ta zieleń przejdzie w czerń, A w sumie jeden grzyb zdaje się być złożonym z kilku samodzielnych istnień połączonych przez naturę syjamsko. Wygląda to jak woskowa budowla budowana na drzewach przez roje dzikich pszczół i jest cenną niesamowitością wszechświata, która nie mogła ujść takim koneserom natury jak Pan Sierżant i Pani Inspektor.
Szli dalej, a nurt potoku kluczył w lewo i prawo pomiędzy leszczynami i kalinami, wrzynał się pod ziemię co kilka metrów tu i tam poszerzając swoje połacie, że był jedną wielką nieregularnością - wstęgą oliwkowo - rudo - błękitną z piękna i zachwytu. Poszli za nim klucząc tak jak on. Doszli do miejsca gdzie wody postanowiły spłynąć skosem w lewo w dół po kamieniach przeróżnych, co były jak tarka do prania, na których woda oczyszczała się z liści, wodorostów i czasem też z ludzkich śmieci. Tu brzegi rzeki były brązową ziemią, która dopiero na kolejnym zakręcie na którym leżał wielki kamień, pozwalała się zdominować przez zieloność mchu, który w cieniu kamienia i na nim samym czuł się wysmienicie i zmieniał jednostajność brązu w enklawę jaskrawej zieleni. Potem znowu woda jakby odbiła się od tego kamienia i popłynęła sobie skosem w prawo, zmieniając jednocześnie kolor swój na żółto- łososiowy. Później jakby rozbijała się o kolejne krawędziaste kamienie i ponownie wracała do błękitno - oliwkowej barwy, płynącej warkoczem ku kolejnemu zgrupowaniu olch. Przez te olchy zdecydowanie przedzierało się już prawie czerwone słońce, które znalazło sobie lukę między dachem jednego z wcześnie mijanych domów, a konarem wielkiej olchy. Ten dom cudnie prezentował się w ogniach zachodzącego słońca.
- Nazwijmy go domem zachodzącego słońca.
- Tak, adekwatna nazwa do tego co mamy przyjemność oglądać.
- A przyjemność jest wielka.
- Wszechświatowa jak Twoje piękno.
Po czym odwrócili się i poszli wzdłuż brzegu, który znowu był chwilę prostym. Tu nurt z kolei był ciemnym - prawie czarnym, aż do kolejnego wodospadu, który znowu kończył się cichym rozlewiskiem w kolorze oliwkowym, bo ton mu nadawały kamienie jego dna. Brzegiem wodospadu i rozlewiska był ogromny korzeń olchy, którą jesienią wywrócił wiatr. Na samym korzeniu osłonięty od promieni słonecznych królował zlodowaciały śnieg - oczywiście w najprzepiękniejsze kształty.

Koniec części 4

297 721 wyświetleń
4773 teksty
34 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!