Menu
Gildia Pióra na Patronite

Anioł

KaenaFaramone

KaenaFaramone

Anioł, któremu nieznana druzgocąca moc podcina skrzydła, z łoskotem rozbija się o ziemię. Leży w bezruchu, oddycha ciężko. Boi się poruszyć. Mimo wszystko ma w głębi duszy skrawek wschodzącego słońca.

Choćby nawet bardzo chciał umrzeć, to jednak wciąż żyje – taka już niestety natura Aniołów, że nie mogą umrzeć kiedy ktoś zabierze im skrzydła. Zbyt wiele nadziei się w nich tli, zbyt wiele marzeń i ciekawości mają w sobie, by móc odejść.
Oczy Anioła, które wyrażały tak wiele – ból, strach, zaskoczenie – przepełniała teraz groza. Po czole spłynęła słona kropla przerażenia. Twarz była ściśnięta promieniującym bólem. Nienaturalnie wykrzywiona. Krew, słodka krew popłynęła po jego policzku. Z ust wyrwał się krzyk przesycony cierpieniem i powoli przeszedł w wycie, drżące i odstręczające. Krzyk urwał się nagle. Przez kilka jeszcze chwil trwał w powietrzu, lecz w mgnieniu oka zniknął bez wieści. Nastała trawiąca nicość cisza.
Pustka wokoło stała się tak silna, że wdzierała się w najgłębsze zakamarki duszy i wyrywała ją swymi ostrymi pazurami osamotnienia. Oczy Anioła, dotychczas pełne niekłamanej radości, teraz zakryła powłoka bólu i strachu. I widać w nich było wyryty na wieki obraz zniszczonego świata. Wszędzie tliły się zgliszcza, burzył się pewien porządek. A on, naiwny w swej prostocie, wierzył ze wszystko będzie dobrze, że wszystko się ułoży. Tak mu mówili inni. Uwierzył i spadł. Roztrzaskał się o gruzy swej prostoduszności.
Anioł leżał na ziemi wpatrzony swymi wielkimi oczami w dal. Czekał na jakiś znak, podpowiedź. Nic się jednak nie wydarzyło. Zaległ nad nim mrok. W niebiańskich ostępach z pewnością było to widać, jednak najwyraźniej na nikim nie zrobiło to wrażenia.
Rozgoryczenie wzięło górę nad zdrowym rozsądkiem. Zapłakał więc Anioł gorzko nad swym losem. Słono przyszło mu zapłacić za ten jeden jedyny błąd jaki popełnił. Teraz już to wiedział, ale było już za późno. Upadek złamał w nim to co najcenniejsze – wiarę w święte prawo do wolności. Okazało się bowiem, że nie tylko on miał to prawo. W chwili zapomnienia zamknął oczy i pozwolił by ciemna noc go pochłonęła, tchnęła w jego twarz bólem. Na koniec przyszło rozczarowanie i wdarło się w duszę wraz ze swymi wielkimi, ciężkimi i brudnymi buciorami wstydu i zniewagi. I nic się już nie liczyło. Przestały istnieć nawet najmniej istotne niedorzeczności.
Pryncypialnie Anioł wiedział jedno – nie będzie już nigdy skomlał o spokój i sen. Jeśli na dnie serca czai się tylko lęk, który kłębiąc się wciąż narasta, który rodzi się z dzikich ciemności, jeżeli bezdenna, nienasycona nicość okrywa wszystko to co do tej pory wydawało się mieć jakiś sens – to życie staje się niczym innym, jak tylko rozpaczą. On to wiedział, a mimo wszystko nie potrafił zdjąć przesłony ze swych oczu. Była jakaś siła, która uginała kolana, wbijała kły w ciało raniąc bezwzględnie i niszcząc każdy promień słońca, nieśmiało próbujący przedrzeć się do głębi świadomości.
Ktoś kiedyś mu powiedział, że jeśli zawiedzie wszelka moc sprawcza, trzeba umrzeć i mieć na tyle dużo odwagi by narodzić się ponownie żeby nauczyć się dostrzegać piękno życia, żeby móc istnieć ponad wszystkim i szybować bez ustanku.
Anioł zamknął więc oczy. I zobaczył zniewagę. Jej groźne spojrzenie było bezlitosne. Miażdżyło kruchość natury. W mroku widać było jednak światło. Nareszcie. Ale może to tylko złudzenie. Może naiwność znów bierze górę nad zdrowym rozsądkiem i pozwala wierzyć. Jednak kolejna próba musi mieć sens by życie szło naprzód i mogło stawiać na drodze każdego anioła kolejne drogowskazy.
Nie licząc na wiele, nie mając w sobie wiele siły – jednak wstaje ten, któremu wydawało się, że skrzydła nigdy już nie odrosną. Powoli, miarkując każdy, choćby najdrobniejszy gest, podnosi się z ziemi i w mocnym skupieniu stawia pierwszy krok. Nie łatwe to zadanie, ale w jego życiu nie było rzeczy łatwych. Weteran porażek, czuwający nad spokojem swej duszy, kolejny raz strącony do tego krwawego padołu – staje na swych nogach. I brnie w nicość, wciąż karmiąc się resztkami nadziei i widzi demony, które niosą przebudzenie. Zaczyna głęboko oddychać mając jednocześnie pełną świadomość, że każdy wdech i każdy wydech nieustannie i nieubłagalnie zbliżają go do śmierci. Bo prawdziwa odwaga polega na tym, by wciąż oddychać, wiedząc o rzeczach tak oczywistych jak to, że po nocy przychodzi świt, który przybliża nas do końca.
A jednak – żeby móc się uratować trzeba uznać, że coś jest ważniejsze od strachu. Począł więc Anioł kroczyć i przestał oglądać się za siebie. Każdy jego krok odbijał się głośnym echem, choć nie było to w rzeczywistości możliwe. Mimo to słyszał swe kroki głośno i wyraźnie, jak tąpnięcia mącące idealny spokój. Nie odczuwał już lęku. Myślał o tym co znajdzie za kolejnym zakrętem. Czytał każdą nowo zapisaną stronicę księgi jego życia i nie dowierzał, że wszystko tak przemija. Czytał więc z zapartym tchem wchłaniając całym sobą każde słowo, każdą literę. Nie rozpamiętywał ich jednak, tylko pośpiesznie przechodził do kolejnych fraz, do następnych zdań. Czytał wiersz po wierszu wciąż nie mogąc się doczekać tego, co będzie na kolejnej stronie.
Złota księga jego życia nie została jeszcze do końca zapisana, kiedy to Anioł poczuł silny ból na plecach, tuż pod łopatkami. To skrzydła, zaczęły wyrastać – a on głupi myślał, że stracił je już na zawsze. Piękne, białe skrzydła inspiracji znów były na swoim miejscu, znów dodawały sił, znów napełniały odwagą. Anioł tak bardzo kochał szum wiatru, powiew ciepłej bryzy, którą czuł zawsze kiedy wzbijał się w powietrze. Świst jego mocarnych skrzydeł, cudowny wysiłek używania potężnych mięśni, dawały mu poczucie nieograniczonej potęgi.
I uśmiechnął się Anioł sam do siebie bo wiedział już co go czeka. Wiedział, że teraz on będzie kreował tą rzeczywistość, która go otacza. Jednym radosnym tchnieniem odrzucił ucisk, który dotąd tak boleśnie krępował i nie pozwalał oddychać pełną piersią. Jak łańcuch przywierał do ciała. Teraz rozerwany leżał u stóp Anioła, który śmiał się ze swej głupoty. Oddech pełną piersią wtłoczył w ciało życiodajną energię i dał powód do istnienia.
I począł Anioł szybować ponad wszechogarniającym świat mozołem. Słowa wydzierały się z gardła, przedzierały się przez duszę i szybowały razem z nim. Świat nie zasługuje na jego milczenie. Przyziemność nie ma tu znaczenia. I tylko blade światło księżyca bije na alarm, nie pozwala zapomnieć o tym co ważne, o tym co nienamacalne. I Jego siostry – gwiazdy – są jak karma dla duszy. Wystarczy spojrzeć w granat nieba żeby zrozumieć rzeczy ważne.
Świat nie zna litości, jednak na horyzoncie jest łuna. Skrzy się pośród ciemności. Każdy widzi tą łunę, ale nie każdy potrafi się do tego przyznać. Anioł znalazł w sobie tę siłę i głośno to powiedział.
Ruszył, bo chciał zobaczyć co powoduje, że co dzień wstaje słońce, chciał się dowiedzieć co napędza ten mechanizm. Ileż wzniesień na tej drodze, ile rzek, wód nieprzebytych, i zakrętów. Ale przecież są też drogowskazy umyślnie pozostawione przez tych, którzy tą drogą już kiedyś podążali. Trzeba tylko chcieć je dojrzeć i umieć je odczytać.
On teraz już to wie, nikt mu tej świadomości nie zabierze, nikt nie spali złotej księgi. Nikt nie zetnie skrzydeł, bo są one dużo mocniejsze, większe i piękniejsze od poprzednich.

772 wyświetlenia
10 tekstów
1 obserwujący
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!