Zgubiłam serce. Dawno. Pożyczyłam je komuś, ale nie wróciło. Kiedyś o nie dbałam, ale później wszyscy zaczęli je wyrywać z rąk do rąk i nie wiem kiedy ale trochę się zniszczyło. W końcu oddałam je jemu, by się nim zaopiekował. Myślałam, że na zawsze. Ale on się nim nie zajął. Co więcej nie wiem co z nim zrobił. Ale nie dbał o nie. Pewnie leży zakurzone gdzieś na strychu, albo poranione pod stertą papierów i szpargałów. Tak dawno go nie czułam, nie pamiętam jaki rytm wybijało. Ale kiedy tęskniłam słyszałam jego ciche echo. Trochę nieśmiałe. Jakby się bało o sobie przypomnieć. Jakby się bało pokazać, że też istnieje. Jest trochę zniszczone, troszkę pokaleczone, nie raz złamane i uszkodzone, ale działa bez zarzutu. Nadal naiwnie kocha. Wierzy w ludzi. Ufa. Choć już dawno powinno się nauczyć, że nie warto. Ale moje serce nigdy nie słuchało rozsądku. Nigdy nie postępowało tak jak trzeba. Miało własne drogi. I w końcu się zgubiło. Może kiedyś ktoś znajdzie drogę do niego. Odkurzy. Zaopiekuje się. Obdarzy odrobiną szczęścia.
Możliwe, że tak właśnie jest. albo dlatego, że tak jest łatwiej. po co nadstawiać siebie dla innych i pomagać wszystkim wokół jak można piąć się po trupach do celu. może z tego założenia teraz wychodzą niektórzy ludzie.