Wpadłam w uzależnienie od niego. Kiedyś wystarczył mi na chwilę. Teraz chwilę go nie ma, a ja umieram z tęsknoty. Trzęsę się i drżę jak narkoman na głodzie. Kiedy już go widzę, wpadam w euforię i obiecuję sobie koniec z nim, moim osobistym nałogiem. Próbuję o nim zapomnieć i przez krótki czas odnoszę sukces, po to by myśl przyszła z podwójną siłą i nie dawała mi spać. Wciąż się leczę z niego i wciąż bardziej wpadam w sidła. Jest moim szczęściem i przekleństwem. Moja własna odmiana kokainy...