Trochę nie wierzę w miłość, która ma kompleksy. Która oczekuje od drugiej strony lojalności - a gdy tylko może - sprawdza go na każdym kroku. (Dodam, że w związku powinna być jawność. Dawniej nie było tyle rozwodów, bo nie było możliwości ukrywania swoich potrzeb na komunikatorach, czatach, gadulcach, mailach.) Natomiast nie wierzę też w miłość, która nie przechodzi kryzysów. Która jest idealna. Czasem warto się pokłócić, posprzeczać, "dać sobie w mordę" - po to by te reakcje w sobie wyczulić. By wiedzieć, że można na tego swojego męża/żonę liczyć, kiedy nagle powinie nam się noga w interesach. I zamiast milionowego przychodu jest jeden wielki dług.
Ja nie kłócę się z tezą, że jeśli czegoś nie znajduje się w domu, to szuka się gdzieś indziej. Ale raczej widzę wokół siebie ogrom przypadków, o których Ty piszesz, że są "skrajne". Także chyba mamy różne towarzystwa wokół siebie.
Ostatnio miałam jeszcze wniosek: że jeśli nie o przyjemność, to o poczucie własnej wartości. Bo faktycznie takie zachowanie skądś się musi brać. I o ile nie jest to nimofomania, to z pewnością musi to być pewnego rodzaju niedowartościowanie.
To smutne, że są tacy ludzie. Nie umiałabym się odnaleźć u boku kogoś, kto miał "prawie wszystkie". Przed oczyma rysuje mi się obraz kogoś, kto się po prostu zużył. Komu w sumie nie zależy z kim sypia, tylko że w ogóle sypia. Dla mnie to naprawdę obrzydliwe, że można się tak "sprzedać" wielokrotnie i komukolwiek. Dla zwykłej przyjemności? Warto?
To "dać sobie w mordę" - wyróżniłam, bo bardziej miałam na myśli taką "filozoficzną" mordę. Sama zresztą - tak jak moja babcia - myślę, że jeśli mężczyzna raz podniósłby na mnie rękę - to mógłby się obudzić dosłownie bez niej. Także litości nie mam :D
Wszystko to składa się na zaufanie, bez niego żadna miłość nie przetrwa. Zgadzam się właściwe w całości, oprócz "dania w mordę". Ten jeden raz może potem stać pomiędzy już całe życie...