Ta nieobecność z każdym dniem stawała się uciążliwsza. Mijał dzień po dniu. Tydzień po tygodniu. Miesiąc po miesiąc. A brak odczuwalny był coraz częściej, coraz mocniej. Życie powoli traciło sens. A świat? Ta ogromna przestrzeń zajmowana przez człowieka nie przejęła się ich śmiercią. Żyła normalnie. Jak gdyby umieranie było nieuniknioną koleją rzeczy.
Ona cierpiała. Wojna pochłonęła jej męża. Po nim została jedynie córka. Oczko w głowie obojga rodziców. Którą Bóg także wezwał do siebie.
Nagle mieszkanie stało się za duże. Świat za ogromny. I samotność, zbyt bliska.
A ona przecież miała tylko jedno marzenie. Umrzeć szczęśliwe w starości. Dziś kończyła 45 lat. Mogła się poddać. Tak wiele ją spotkało. Jej śmierć byłaby uzasadniona. Ktoś z pewnością zapłakałby za jej losem. Jednak żyła. Żyła z ogromną raną. Pustką. Rozpaczą.
I z niezłomną wiarą, że coś ją jeszcze czeka. Że jej cierpienie nie będzie daremne. Bo w końcu spotka swoich bliskich.
Kiedyś.