Spędziłam wczoraj cały dzień na starówce. Chodziłam po nierównym bruku, krętymi uliczkami, mijałam różnych ludzi. Po prawej na kawałku murka siedział student z gitarą, po lewej zaś śpiewała grupka punk'ów. Obok jakiś pan z balonami... Ale kiedy weszłam w głąb uliczki, na ziemi siedziała kobieta z harfą, pięknie grała. Zatrzymałam się, żeby posłuchać. I wiecie co? Szkoda mi jej, szkoda mi tych wszystkich ludzi, którzy tam siedzą. Szkoda, że kobieta z takim talentem musi się sprzedawać.
Ależ oczywiście, podeszłam do niej. Sama powiedziała że się sprzedaje, że w ten sposób zarabia na życie. Powiedziała że nie ma gdzie mieszkać. Jedyne co ze sobą miała to wielką harfę, nic więcej, a za rękaw ciągnęło ją dwoje małych dzieci...