Z jednej strony się zgadzam, bo to, od czego uciekamy, dopadnie nas prędzej czy później w nowym miejscu. Uciekając nie uczymy się niczego (poza samym uciekaniem). Zatem powtarzamy stare błędy i schematy.
Z drugiej strony - to, co ktoś może nazwać ucieczką, ja widzę jako rozwiązanie. Czy uciekamy, to pytanie do nas samych.
I po trzecie - czym jest szczęście, to kolejne pytanie. Jeśli nie wiem, że mogę być bardziej szczęśliwy, to nie mam świadomości tego, że nie mogę odnaleźć szczęścia. Musi nas coś boleć, uwierać, żebyśmy w końcu wpadli na to, jak chcemy być szczęśliwi. Ucieczka to forma chwilowej ulgi od tego, co nas skrobie i szczypie. W sumie to trzeba mieć odwagę, aby pozwolić sobie na szczęście w postaci, której pragniemy.
Zatem ostatecznie: tak, zgadzam się z tą myślą. Dziękuję... :-)
Łatwo być ręką chirurga, wyłącznie odcinającą zbędne organy, bez pomyślunku, żalu, smutku za straconym; tylko ile kończyn, a ile czasu nam dano? Czy przy ciągłej ucieczce, braku stawiania czoła przeszłości, odnajdziesz spokój; czy chodzi o pociąg do rollercoasterów?
Sama ma w zwyczaju ucieczki, jeśli coś otacza mnie zbyt blisko, lubię znikać. Jednak ile można udawać, że mam 20 lat a cały świat nadal na mnie czeka? Jak długo mogę stronić od prawdy, sprawdzania rachunków i życia w jakikolwiek miejscu?
Ładnie to brzmi, można byłoby się zgodzić, pragnąć - ucieczek do szczęścia - jednak w takim wypadku, przed kim, przed czym, z jakiego powodu? Uciekając, nie rozwiązujesz, nie wyjaśniasz, nie domykasz przeszłości - wleczesz ją z sobą jak zabrudzony bagaż licząc, że może następny przystanek przyniesie... radość? Ile tak można? Jak długo? I ostatecznie kogo oszukujemy? Tych do kogo uciekamy? Samych siebie?