Słyszałam dziś rozmowę na temat ludzi homoseksualnych i heteroseksualnych. A potem uczyłam się matematyki. I naszła mnie dosyć abstrakcyjna myśl. A mianowicie, postawiłam miłość na jednym szczeblu z matematycznym równaniem. Jak to wymyśliłam? A no tak: Mamy dwa symbole: x i Y. Załóżmy, że x = mężczyzna y = kobieta Jako że człowiek, to człowiek i bez względu na to jakiej jest płci wciąż człowiekiem pozostaje obydwa symbole przyjmują tą samą wartość, np. 1 Skoro mają tą samą wartość to: x+y x+x y+y Daje ten sam wynik, jakim w tym przypadku jest miłość. Wszystko ładnie, pięknie, ale przyjaciółka zapytała mnie "A co z minusem?"
Znalazłam wytłumaczenie. np.
x+y=miłość Dwoje ludzi daje miłość.
Gdy przeniesiemy jeden z symboli na drugą stronę (Tak jak w twierdzeniu Pitagorasa, gdzie nie znamy wartości jednej z przyprostokątnych):
Miłość-x=y Miłość bez jednego człowieka to drugi człowiek, który jest samotny.
Lepiej na odwrót X- kobieta, Y- mężczyzna...tak z biologicznego punktu wiedzenia (chromosomy, jeśli nie jest jasne o co mi chodzi) hehe...Wiem wiem, czepiam się...Myśl...hmmm...ciekawa ;)