Chodzi też o to, żeby nie przegapić w życiu tego momentu. Żeby nie zakładać, że to co jest dzisiaj, jest na zawsze. Że pewnego dnia obudzisz się i zrozumiesz, że na pewne rozmowy będzie już za późno. Że nie wystarczy wystukać w okienku messengera słowa: "tęsknię" lub "kocham". Że to musi być coś więcej. Że każdego dnia. Że jeśli już teraz jest tylko ciepło, to po kilkunastu latach z pewnością nie będzie wrzało.
Veroni, po części się zgadzam (z sufitami w szczególności). Ale wierzę też (może i naiwnie), że można taki moment uchwycić i jeszcze próbować siebie otrząsnąć. Chociaż spróbować.
Momentu, w którym pospiesznie wychodzisz z domu, zapominając powiedzieć cześć. Myślisz wtedy - a zadzwonię/napiszę, ale dziś miałaś mega pilne spotkania z kluczowymi klientami i nie odzywasz się do niego przez cały dzień. Zapominasz. Momentu, w którym odwlekasz wrócenie do domu. Wolisz zostać w pracy. W sumie już sama nie wiesz, czy to z pracoholizmu, czy nie masz już siły oglądać kolejnego odcinka Gry o tron. Momentu, w którym nie chwytacie się już za dłonie. Bo macie po trzydzieści parę lat i sądzicie, że nie wypada. (To tylko pierwsze z brzegu przykłady.)
Ale wydaje mi się, że jest taki moment, TEN MOMENT (możliwie różny dla każdego z nas), w którym małymi kroczkami człowiek zaczyna się oddalać. Bo może przytłoczyła go codzienność? Rutyna? Przyzwyczajenie? Że z góry się założyło, że będzie dobrze. (Czy coś w ten deseń.)
Składamy się z końców. Pytanie tylko czy dobrze splątanych.