p.Danioł: no cóż nie zgadzam się, gdyż moje zasady są prostsze. Nie zaprzeczam samemu sobie (jeżeli już to przez przypadek, nieświadomie i niecelowo). Życie staje się prostsze, jeżeli jeszcze naprzeciw jednej osobie (tzn. siebie) nie muszę stawać okoniem. Banał? Hmmm, może. Po co jednak to robić? Co przez to można udowodnić i komu? (no bo chyba nie samemu sobie, to było by zbyt bezsensowne). Jeżeli to jest w zgodzie z Twoją osoba, to rozumiem, jeżeli jednak sprzecznie... odpowiedź jest automatyczna. Nie wiem czy to czyni kogoś ciekawszym, na pewno zmierza w mgliste rejony niezrozumienia, gdzie wybacz, ale mnie się nie za bardzo chce już iść. Przerobiłem to wraz z Wojaczkiem czy Grochowiakiem, śmiem twierdzić że ich wnętrze taką, nazwę to "walkę wewnętrzną" ze sobą prowadziło. Jak to im wyszło, oprócz tego że są znani w kręgach literackich, każdy wie. Destruktywne to jest p.Danioł nieco. Pozdrawiam twoje ego.
Co o buntu - podtrzymuję zdanie. nie cierpię, gdy mi się wciska bzdury. Ale to chyba każdy tak ma, wiec nic odkrywczego.
to dość mądre Vort mógłbym odczytać to osobiście, gdyż często buntuję się dla przyjemności, nie będąc pewien własnych racji ale (zawsze musi być ale) moim zdaniem do tego by się buntować nie potrzebna ci własna racja, słuszność własnych poglądów nie jest niezbędna... istotniejszy zdaje się fakt i pewność braku racji, błędności prawd czy poglądów podmiotu, przeciw któremu się buntujesz
innymi słowy nie muszę być pewny własnych racji a jedynie muszę być pewny błędności racji przeciw którym występuję
może to trochę chore, gdyż w pewnym sensie pewność czyjejś błędności to także jakaś racja
choć ‘panparadoksalizm’ jest mi dość bliski bo tylko przecząc samemu sobie, jesteś w stanie zaprzeczyć wszystkiemu