O tak! Jakże pięknie ubieramy miłość w słowa. Nie tylko ubieramy, ale też serce i dusze wciskamy w nią na siłę. I po co to wszystko? Przecież miłość niczym kobieta najpiękniejsza jest naga. Czemu z takim uporem chcemy ją nasycić jakimiś cechami, zdefiniować, opisać? Czy sama w sobie nie definiuje się wystarczająco? Czy nie można jej czuć bez tej całej otoczki ognia, niepewności i szaleństwa? Przecież jak jest miłość, to jest cały czas w nas w środku. Jak śpimy, jak jemy, oddychamy, pracujemy, pieprzymy, marzymy. Jest z nami do końca i nie podobna gubić jej gdzieś po drodze.
Tysiące lat i setki wielkich filozofów nie dały żadnego światła w tej kwestii, a przynajmniej nie większego od tego, do którego każdy człowiek przez dłuższą chwilę zadumy dojdzie. Także zgadzam się sprawa totalnie "niezrozumiana" dlatego też podkreślam, że ja osobiście w to "wierzę"
W tej kwestii wierze w pewnego rodzaju determinizm. Każdy rodzi się z ową miłością, gdzieś tam ukrytą i póki nie pozna odpowiedniej, tej jednej osoby, ona sama się nie uaktywni. Jeżeli nie uda mu się to do końca życia, nie znaczy, że jej w sobie nie miał. To taki częściowy perfekcjonizm zarazem ;)