Chciałabym się z Tobą podzielić tym, co ostatnio odkryłam. Wiem, że nigdy tego nie przeczytasz, ale przecież między nami nie potrzeba słów, przecinków ani wielokropków. Zacznę więc. Jestem nierzeczywista. Choć w nierzeczywistości tej nie potrafię się odnaleźć nie mniej niż w rzeczywistości. Wielbiłam fikcję, bo była bezpieczna. Kochałam Ciebie, bo byłeś częścią tej fikcji – nierealny, odległy (choć fizycznie bliski), złudny, chimeryczny. Dziś wiem, że nie ma we mnie nic ciekawego prócz masek, które noszę. Gdy je ze mnie zedrzesz, nie pozostanie nic. A na pewno nic, co mógłbyś pokochać. Pierwszy raz też dostrzegłam w tym wszystkim swą winę, a może raczej udział, bo o winie, czyjejkolwiek, trudno tu w ogóle mówić. Myśląc, że mnie w sobie rozkochałeś i porzuciłeś, przypisywałam ci całą odpowiedzialność, a siebie czyniłam bierną i naiwną. Teraz widzę w tym swój udział – nie Ty mnie w sobie rozkochałeś, to ja się w Tobie rozkochałam i pozwoliłam Ci decydować o sobie. Być może właśnie dlatego, że wiedziałam, że jesteś nieosiągalny, nierzeczywisty. Niby pragnęłam czegoś prawdziwego i głębokiego, ale tego też się najbardziej bałam. Ty byłeś w zasięgu wzroku, myśli i uczuć, lecz nigdy w zasięgu życia. W tej całej swej nierealności byłeś tak bezpieczny, że nie mogłam wybrać gorzej. Kusiłeś fikcją, bo sam prócz ról, które grasz, nie masz nic więcej. Oboje zatem nie mieliśmy sobie nic do zaoferowania. Nadal się boję, że gdy tylko dotknę czegoś rzeczywistego, zepsuję to. Nadal też ogarnia mnie lęk przed tym, co jest tu i teraz, co prawdziwe i możliwe do osiągnięcia. Powiedz mi, co ja miałabym z tym zrobić? Jak zabrać się za życie, którego nie znam? Jak zacząć być, a przestać tylko bywać? Przecież nie ma we mnie nic, co ktoś mógłby pokochać. I nie ma we mnie nic, co ja mogłabym w sobie pokochać.