Menu
Gildia Pióra na Patronite

Prozaicznie o szczęściu

Zaparzyła najzwyklejszą w świecie herbatę, w najzwyklejszym czerwonym kubku. Wszystko starała się robić najzupełniej w świecie normalnie. Jednak to nie był normalny dzień. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, poczuła, że to naprawdę koniec. Teraz to nie był czas na wyparcie go ze swojego życia, to już się stało. I nic się nie zmieniło, zupełnie nic. Ona była tą samą rudowłosą dziewczyną z brązowymi oczami, a on pewnie tym samym facetem z najpiękniejszymi rzęsami. Świat się nie zmienił, nie przybyło od tego wydarzenia żadnych wojen, okolica się nie zmieniła, wierzba nadal rosła za oknem jej pokoju. To czego się obawiała, wcale nie nastąpiło. Nic z jej nie ubyło ani z urody ani z charakteru ani z duszy. Po raz pierwszy na jego widok zareagowała tak obojętnie, po raz pierwszy musiała się dłużej zastanowić nad jego numerem telefonu, po raz pierwszy tak rzeczywiście z nim skończyła. Wiedziała, że powinno to nastąpić już dawno jakieś tysiąc pięćset trzydzieści sześć godzin temu, tyle dokładnie się łudziła. Tyle zajęło jej oswojenie z wizją końca jej światka, który mimowolnie z nim stworzyła. Aż wreszcie coś w niej pękło, coś sobie uświadomiła. Odnalazła w sobie zakopana na jakiś czas dumę, kolejne rozczarowanie przelało czarę goryczy, zimny front atmosferyczny otrzeźwił szare komórki. Dotarło to do niej. On ją porzucił. Nie zepchnął jej ze schodów, ale ułożył dywanik na stopniach tak, aby spadła, przed tym przyznając jej rację. I spadła, ale była święcie przekonana, że to był wypadek. Że on ją znowu wyratuje i pocieszy, tak jednak nie było. Obudziła się w niej dawna duma, zebrała siłę i zabiła go w sobie. To było piękne morderstwo, z premedytacją i zimną krwią. Zbrodnia idealna, przemyślana w najmniejszym detalu. Teraz jest wolna, sama się uniewinniła i odżyła pełną życia. Wiedziała, że potrafi być szczęśliwa sama z siebie, już nigdy nie uzależniając swojego szczęścia od jego osoby.

Tak to właśnie bywa, że nie umiemy mierzyć swojego szczęścia. Musimy na to uważać, niebezpiecznie powierzać komuś nasze szczęście, niebezpiecznie jest mierzyć je w skali czyjejś obecności lub nieobecności. Nauczyłam się być szczęśliwa z Tobą, ale przecież wcześniej umiałabym być szczęśliwa bez Ciebie. To moment przejściowy. Dojście do takich wniosków zajęło mi dokładnie tysiąc sześćset osiem godzin. Tyle godzin moje myśli odchodziły od Twojej osoby, tyle godzin prawie, że zmarnowałam w swoim bilansie szczęścia. Tak naprawdę, byłam głupia. Chciałam przekreślić te wakacje, te ostatnie miesiące tak jak Ty przekreśliłeś naszą relacje, a przecież tyle się wydarzyło. Były to ważne rzeczy w moim życiu, sukcesy, wymarzone dni, tyle robiłam. To wcale nie miało mniejszej wartości od chwil spędzonych z Tobą, a jednak trwałam w marności rozstania. Byłam tym wydarzeniem tak ogłuszona, że nie umiałam się cieszyć i dziękować, za to wszystko. Dziś już umiem. Odkąd nic już nie czuję, nie zastanawiam się nad niczym związanym z Tobą, widzę jakby jaśniej, ile słońca dostałam w te wakacje. A przecież na tym mi najbardziej zależało, na słonecznych, letnich dniach i ciepłych gwieździstych nocach.

27 909 wyświetleń
332 teksty
2 obserwujących
  • CzerwonaJakKrew

    28 August 2012, 19:28

    Czasami bez kogoś jest nam lepiej, czasami żyjemy lepiej, chociaż tak długo czekaliśmy… Chociaż tak długo wierzyliśmy w to, że ta osoba ma być zawsze, na zawsze, że to ta właściwa… Ładnie… Jak zawsze…

    Pozdrawiam,
    CzerwonaJakKrew

  • ~ Ariadna ~

    28 August 2012, 16:50

    Ładnie napisane, lekkim stylem, dobre przemyślenia. Podoba mi się :)