Wybacz, wybacz, wybacz... Szastamy naszym przebaczeniem, jak lekko zarobionymi pieniędzmi. Wybacz, bo dzisiaj mam ochotę tak powiedzieć. Wybacz, bo jesteś jedną z tysiąca osób, które będzie miało zaszczyt usłyszeć to z moich ust. Wybacz, bo to takie codzienne słowo. Wybacz, bo nie chcę mieć jakichś niemądrych wyrzutów sumienia. Prosimy o przebaczenie, bo tak podpowiadają nam resztki naszych dusz, mówią katecheci, uczą rodziny. Wybacz, bo chcę Cię zmieść z mojego życia, bym nie słyszał swojego serca. Przepraszamy, bo jesteśmy szlachetnymi wojownikami o coś więcej niż sprawiedliwość, bo niby kochamy innych i jest nam przykro. Przykro, bo czekolada, lampa, brat, sukienka. Przykro, bo chcemy być czyści, jak łza kłamstwa. Przykro, bo musimy zagłuszyć samych siebie. Jakbyśmy kupowali bułki za pięć groszy wybaczenia. Oznajmiali znudzonym głosem, że zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, ale już nam się nie chce. Krzyczeli przez zaciśnięte usta, że brak nam sił, by walczyć ze swoim zepsutym wnętrzem. Wybacz, wybaczam, wybaczcie... Zawsze myślałam, że to takie piękne słowa. Ładnie brzmiące, ale oprócz tego szlachetne, trudne do wypowiedzenia. Wiedząc, ile wymaga od nas to jedno, pojedyncze, jedyne słow, otwierałam szeroko oczy, padałam na kolana podziwu i byłam gotowa ukłonić się przed autorem tego wypowiedzenia. Zbyt piękne uniesienie... Wszystko musi kiedyś zniknąć. Skończyć się... Zmienić... Ulec destrukcyjnemu wpływowi społeczeństwa. Zostać przeżute przez zęby życia. Słowa straciły na wartości, są jak tania przyprawa do potrawy dnia codziennego, przeżuta guma do żucia wypluta na środku chodnika. Tak samo jest z przepraszaniem i przebaczeniem. Spowszedniały. Nie mają swojej dawnej mocy, bo już dawno zostały zepsute. I kto, by pomyślał, że to właśnie przez nas samych.