Znów tu jesteś. Czuję Cię
aż po krawędź serca,
aż po końcówki rzęs,
aż po granicę piekła…
Znów odnajduję się
w splotach pełnokrwistego snu,
utkanego misternie
z cierpliwych ech,
wciąż nienaruszonych wieczorów.
Znów widzę siebie
wśród posrebrzanych cieni
Twego widzenia,
przez które przesącza się światło
głodu; obłoków, których śmiem
dotykać nagimi dłońmi,
roznegliżowanymi wargami,
rozchełstaną duszą…
Tonę, tonę
pośród osieroconego sztormu,
który gotuje się
w trzewiach
Twej osobistej melancholii,
do bólu punktualnej.
Czego Ci potrzeba,
abyś wstąpił do piekła,
które warzy się
w moim głuchoniemym, niewidomym sercu?
Czego Ci brak, żebyś zamknął
mi powieki, gdy ogarnie mnie
bezkresny sen?
Błagam, zaopiekuj się
moim ciałem, zrzuconym przez duszę.
Błagam, zanim jutrzenka rozleje
po świecie złotą krew,
zanim czas przebudzi się
ze skradzionego snu,
zanim śmierć stanie na warcie – przebudź się
w mojej melancholii,
porzuconej na rozstaju dróg…