Dotkliwe są pieczęcie
Twoich zielonych linii papilarnych
na szorstkiej powierzchni duszy.
Każdy Twój skromny oddech,
każdy porzucony dotyk,
który mi wręczasz, chowam na strychu
pełnym zatęchłych, zakurzonych myśli,
niepotrzebnych już nikomu wspomnień,
wypłowiałych spojrzeń,
niczyich wzruszeń…
Świt wynurza się niechętnie
zza poszarpanego horyzontu powiek,
nowy dzień tupie nogą,
strasząc ostatnie białe wrony złudzeń.
Odklejam twarz od poduszki,
usiłuję objąć Twój cień – towarzyszy mi
jedynie porzucone od niechcenia wejrzenie,
niedokończony niedosyt muśnięcia,
za ciasne, urywane westchnienie…
Znów stoję u wezgłowia białej nocy,
nadaremno szukając choćby cienia
szkarłatnych warg gwiazdy…
Stoję i czekam, aż zranisz mnie
kolejnym przypadkowym wzrokiem,
przewrotnym szczęściem,
zakłamaną nadzieją…