Żeby iść właściwą drogą, wystarczy czasem pobiegać. Nieformalnie uciec na chwilę od życia w bezcelową podróż, zmęczyć organizm i odprężyć synapsy. Swoje ambitne, eleganckie ego ubrać w szarą jak codzienność bluzę i wypuścić wewnętrznego psa na spacer. Dać wybiegać się własnej niechlujności, spocić się i być w tym sobie do twarzy. Zapomnieć, że istnieją jakieś powinności i dążenia, bo tak tylko przed siebie postawić kilkaset innych kroków. Potknąć się, by się w końcu nie przewrócić od tej stabilności. Bo trzeba mi czasem uciec od tego co jest, gdy dobre i niekoniecznie takie, stoją przy mnie w tym samym miejscu, na które z czasem nie mogę już patrzeć w ten sam, świeży sposób. Jakbym sam zatracał granice własnej świeżości; moje komórki przestają się regenerować, moja krew i te przewlekłe zakaźne zmęczenia materiału. Trzeba biec, skoro jest się skazanym na lepsze i nie ma w tym miejsca na rozpieszczanie swej quasi psychiki upadkiem. Może wtedy piwo nabierze we mnie smaku, metalowe od rutyny słowa, przykują znowu moją uwagę, a ja usiądę i będę miał o czym pisać. Tak bardzo chciałbym znowu wiedzieć co u mnie słychać, gdyby nie ta ciągła cisza, a dookoła szmer, który swędzi mnie za uszami. Chciałbym już móc ten wiersz.