Z rana najbardziej boli mnie dusza, ale nie dlatego, że działam pochopnie, czy nieodpowiednio. Rani mnie moja własna pewność. Pewność, że zbyt wiele rzeczy i osób będzie na zawsze. Czy już można nazwać to naiwnością? Bo jeśli wciąż jeszcze wierzę w ludzi, to chyba muszę być po trosze zbyt pewna i proporcjonalnie zbyt naiwna, prawda? Mało tego, wspomnienia gubią mi się w szyderczym tłumie upływającego czasu. Nie tylko złe. Z rąk wypadają mi, co gorsza dobre chwile, te, z których powinnam nabierać szczęścia i wyciągać wnioski. I chyba zostaję z niczym, bo nocą nawet sen nie przychodzi do mnie nie dlatego, że przerabiam miliony scenariuszy do (nie)przeżycia... Ramiona Hypnosa wymijają mnie, bo pustka w głowie odbija się echem od kalekiego sumienia. Co z tego, że serce krzyczy mi z rozpaczy i woła nie wiedzieć nawet do kogo? Powiedziałeś, że ja przecież nie mam serca.
serce nie serca, każdy jakieś ma, bardziej lub mnie sfatygowane a wiara w ludzi.... że będą.. to nie pewność... naiwność? tak choć człowiek chciałby wierzyć... życie wszystko weryfikuje
serce nie serca, każdy jakieś ma, bardziej lub mnie sfatygowane
a wiara w ludzi.... że będą.. to nie pewność... naiwność? tak
choć człowiek chciałby wierzyć... życie wszystko weryfikuje