30.03.2022 r.(środa)
Wiosenny dzień, w którym ponownie ma zacząć się zima. Na razie jest siermiężnie walczącym o swoją ciągłość, ubogim w krople deszczem. Mgłą rozpraszającą Beskid Żywiecki w domniemanie piękna, które jest, wszyscy wiemy, że jest, jak ta ziemia obiecana wieczności, w obcowaniu z obliczem Najwyższego. Świadczyć ma o tym słońce, które jasnością siwość przedpołudnia rozrywa i w radość w człowieku formuje. Ale ten dzień nocą skończy się. Jak ten tydzień skończy śnieg, co deszczem, który jak motyl zaprzeczyłby sobie i w gąsienicę cofną by się. Motyl nie, ale deszcz? Deszcz tak. Deszcz do zimy cofnie się. Przemieni się z diamentu kropli w lśniącą perły śnieżnej biel. Jeszcze jednego ulepimy bałwana. Topielica Marzanna, w bieli piany Wieśnika wskrzesi się, jak wspomnienie staruszki, czasem ociera się o ten w białej sukni - wielki, radosny dzień, który zapoczątkował, jak tamtej powieści strony - burzliwe i przeważnie przez mękę noce czarne i wietrzne, bure, w upokorzenia i walkę dnie.
Przed wschodem, jak strażnicy snów w nocy, ja i sąsiada Budrys, ufnie spoglądamy sobie w oczy. Potem on z trzaskiem mięśni, podnosi w niebo głowę i wniebogłosy głośno zawodzi! Chce wywieść nad Beskid , ociekającą jak sokiem, zatem promieniami dyrygującą, pomarańczę planety życia, wybłagać ją z mordoru bezgwiezdnej ciemności, między wczoraj sprawcowanym, a dzisiaj w natchnieniu poetyckim. W końcu Budrys szczeka, bo świt się rozmościł, a ranek zwleka ze złotem, z ezoterycznym przemienieniem jeziora ogrodu w promienistość, w tą świetlną przeźroczystość, zwiewność, jakby z prochów babiego lata. Może też jest to materia darowana z wybuchów i lotnośc plam na słońcu. Niebiańska nieziemskość, która spowija węgierkę, muska borówki amerykańskie, prześwietla lot dzwońca, a wprawny obserwator otrzymuje do szeroko w podziwie rozwartych ust, kliszę z marzeń szmaragdowo-jantarowego dzierżyciela ogrodnikowych zachwytów.
W końcu siadam i zajadam się wczorajszym wieczorem słodkiej kompozycji, przemienionym w symfonie smaków na pięciolinii brytfanny. Nuty są proste takiej muzyki. Do jest mąką, re jajkiem, mi drożdżami, fa dłonią zanurzoną, wygniatającą pulchność, sol jest konfiturą węgierkową z październkowego udoju, kiedy w owocach jest najwięcej słońca, zatem słodyczy - kiedy śliwka staje się słodkości tylko głębią, pulchnością, nieco opuszczoną przez soczystość, którą wyparł gorąc promieni. Si jest margaryną palmą ze stolicy Podbeskidzia, wypieszczoną, wykotełmanioną z cukrem i mąką, w perwersyjny trójkąt nieziemskiego smaku, sprawcy niepowstrzymania dziecięcych zapędów, które to dzieci, rwą je z drożdżowca, tworząc kratery - dowody kunsztu cukierniczego. Drugie do, jest zwieńczeniem dzieła - tym momentem, w którym nikt nie czeka, aż pulchność pachnąca ostygnie i jeszcze przed snem dzieje się słodkie łakomstwo, nie zważające na poranne fochy wagi pod stopami i jej stękania.
Myślę, że jedną z nacudowniejszych części mowy są nogi. Dokąd one nie poniosą, aby usta wypowiadały zachwyt, zauroczenie, miłość, wzruszenie, piękno, żeby właśnie, co oczom, to sercu, a z serca na usta i przelać też na papier, więc i nogi niosą, aby zobaczyć te jedyne nogi - nogi życia, nogi do ziemi, która to ziemia nosząca te nogi naszą ziemią obiecaną, naszym szczęściem, spełnieniem marzeń, zatarciem samotności, sensem życia, a na tych nogach pośladki - te w rozmiarze trzydzieści osiem, a wyżej ta głębia wnętrza i mądrość, rodzicielstwo, matczyność, a gdy nogi łączą się z naszymi ramionami, to jest miłość najrozkoszniejsza człowiekowi i najcudowniej miła Bogu!
Nogi! Niosą po najukochańszą osobę, ale i noszą oczy, aby spoglądały do ludzkich ogrodów, wypatrując cudności codziennej flory, spektakularnych konfiguracji fauny, czy meandrów różnych stanów duchowych ludzkości. Nogi wreszcie niosą przez wieś, w której ogrodach panowanie przejmuje wiosna i coraz bardziej stroi się w piękno, które jest typowej urody dla marca. Narcyze, hiacynty, czy fiołki. Nogi zwalniają, przystają ostatecznie, a oczy wtedy chwytają cud istnienia życia i świata. Przenoszą w krew, w komórki nerwowe, wyzwalając serotoninę, dopaminę, niszczac w klatce piersiowej skurcz niepewności przedzimia. Życie jest na powrót szczęściem. Teraz już będzie szukało ekstaz, rozkoszy, pieszczoty. Utuli w sobie błogość i spokój. Nogi ruszą w kolejny etap swojego losu. Zatańczą. Podskoczą z radości. Wreszcie pójdą walcując i czaczując do ogrodu. Dostarczą ręce grabiom, głowę słońcu. Pozwolą karkowi schylić się i być masowanym przez promieni słonecznych dłonie, w których balsam zdrowia, poczucia lekkości mimo pracy oraz zwyczajnego zadowolenia z tego kim się jest i gdzie.
Będzie dobrze. Wojna kiedyś się skończy. Usta przestaną też krzyczeć słowa pogardy dla brata, tutaj na miejscu, za to, że różaniec powiesił na lusterku w samochodzie, dla siostry, za to, że zawiozła teściową z Parkinsonem do Szwajcarii, aby umarła na własnych warunkach, nie na warunkach wymyślonych przez ludzi, którzy zawłaszczyli sobie Boga.
Autor