Menu
Gildia Pióra na Patronite

09.03.2020r.(poniedziałek)

fyrfle

fyrfle

Wczoraj tuż przed zachodem słońca wyszliśmy na spacer. Akurat kiedy znaleźliśmy się za zabudowaniami wsi na łące, to słońce zachodziło nad jedną z gór Beskidu Śląskiego. Było jasną, prawie białą ognistą kulą, z której zadawały się wyrywać do nas pomarańczowe wstęgi światła. Jasność wspinała się aż do ciemnej zdawało się deszczowej chmury, która unosiła się nad Beskidami i nad zachodzącym promieniście słońcem. Jasność słońca była tak silną, że obrzeże tej ogromnej chmury stawało się białym podłużnym obłokiem. Sama chmura wydawała się być jakimś ogromnym trójkątnym pojazdem kosmicznym, który to znamy z serii o "Gwiezdnych Wojnach". Zdawało się, że moc słońca sprawia, że im bliżej nas tym bardziej struktura gęstej zawiesistej chmury rozszczelnia się i do nas z niej po cudownym błękicie nieba frunęły już tylko białe wielokształtne obłoczki, tworząc na niebie morze kry, choć mnie najbardziej się te obrazy kojarzyły z lanym ciastem, które często zastępuje nam makaron w zupie pomidorowej albo rosole. Wkrótce słońce całkowicie schowało się za górami, a w jego miejsce nad szczytami unosiła się swoista korona. Tak jakby na koronę gór została założona korona ze światła w odcieniach żółtym i pomarańczowym. A może to była aureola codziennie zakładana im? Kto wie. Może wszechświat chce, abyśmy góry, ziemię, naturę traktowali zawsze odświętnie i jak o świętość dbali o nie.

Właściwie, moim zdaniem, od chwili zajścia słońca za Beskid Śląski rozpoczął się zmierzch. Spojrzałem nieco w prawo na Skrzyczne i Masyw Szyndzielni. Obydwie góry tonęły w przeźroczystej mgle podświetlanej promieniami zachodzącego słońca, co sprawiało, że kolor ich się wydawał lekko wrzosowy albo też popsikane były mgiełką z musu jagodowego. Odwróciłem się. Spojrzałem hen, tam za Sołę daleko, na góry Beskidu Żywieckiego. Gdzieś w jednej trzeciej zajęte były przez światło zachodzącego słońca, a to w praktyce powodowało, że miały kolor lekko różowawy. Piękny naprawdę widok i bardzo rozpromieniający ducha człowieczego. Skłaniający do rozmów, zachęcający do dalszego marszu z wiarą, że będzie tylko przepiękniej.

A tam gdzie zaszło słońce, to zdawało się, że trwa jakaś erupcja wulkanu, bo zza szczytów zaczęły wychodzić kolejne ciemne deszczowe chmury, ale jasność zachodzącego słońca była tak silna, że prześwietlała je na wskroś i naszym oczom ukazywały się jako białe gejzery albo łososiowe, uwieńczone biało-żółto-pomarańczowymi czapami. A więc wiele się działo tego późnego popołudnia w naturze Beskidów. Wyżej też było cudnie, bo jasność słoneczna coraz bardziej wdzierała się w pierwszą deszczową chmurę,czyniąc w niej laguny i fiordy jasności zwieńczonej wstęgą różu i pomarańczowości. Na ziemi tym czasem ramiona dzikich róż z resztkami przywiędłych i zmarzniętych owoców też zdawały się sięgać ciemnej chmury, ale nie chciały jej uczynić krzywdy, tylko może chciały dotknąć jej majestatu, wielkości i tajemnicy.

Szliśmy szczęśliwi wręcz zachwyceni dalej. Perspektywa zmieniała się. W innym już momencie naszej wędrówki Beskid Śląski stał się koloru ołowianego, a niebo nad nim ogromną biała muszlą, z której do nas teraz wypływały ławicę światła koloru cytrynowo-żółtego. A to piękna niespodzianka! Takiej żółci jeszcze nie spotkaliśmy w swoich wędrówkach o zachodach słońca. A tuż przed nami krajobraz był rozświetlonymi jeziorkami z suchych traw i tarniny, z których dochodziły nawoływania bażantów. W końcu weszliśmy w wierzbowo-olchowy lasek i podziwialiśmy bazie, które mieniły się jak perły w świetle kończącego się dnia. A kiedy wyszliśmy z niego, to przed nami było zaorane pole, a za nim znowu trochę lasu, droga asfaltowa, a tuż za nią stała sobie pod ogromnymi lipami i dębami słynna kapliczka na Foksowej Kępie. Z tej perspektywy wydawała się być bardzo malowniczą i tajemniczą oraz emanującą wielką mocą, a ta moc to dobro dla losów człowieka. Wielkie drzewa dookoła kaplicy na tle błękitu nieba były jak siatka płuc. Łączyły swoiście ziemię z niebem.Tak jakby jedno karmiło się drugim. Jeszcze zwróciliśmy uwagę na błękit nieba i przetaczających się po nim chmur. Nieboskłon był w błękicie takim najpiękniejszym z pięknych, a chmury jasnym filetem i delikatnie granatowe. Naprawdę dostaliśmy kolejny cudowny moment od życia.

Teraz droga prowadziła nas na zachód w kierunku kolorowego zachodu słońca, który jakby odciągał nas od świadomości zapadającego zmroku. Szliśmy teraz zdecydowanie pod górę, aż na to wzniesienie, które na mapie oznaczone jest wysokością 455 metrów nad poziom morza. Nad szczytami wciąż żarzyła się prawie przeźroczysta łuna światła i prześwietlała szeroko rozpościerające się chmury, które wędrowały z zachodu na wschód. U początku więc chmury miały odcienie pomarańczy i łososia, a dalej Była to kremowa żółć, żeby wreszcie być lilakowymi, a w końcu ciemno granatowymi. Oczywiście jak zwykle zimowe kwiatostany traw i czupryny wierzb utrefionych w bazie starały się tak jak my wzrokiem dotknąć tego piękna.

297 746 wyświetleń
4773 teksty
34 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!