Menu
Gildia Pióra na Patronite

Nadszedł czas rozstania

Mimoza1966

W swojej pierwszej szkole przepracowałam 5 lat. Po trzech latach dokonano oceny mojej pracy, w efekcie czego zostałam nauczycielką mianowaną. Kiedy wyszłam za mąż, zmieniłam miejsce zamieszkania i dojazd do pracy wydłużył się. Wykorzystałam okazję i przeniosłam się do innej szkoły filialnej, która znajdowała się bliżej mojej miejscowości. Miałam dojeżdżać do pracy 6 km, a nie 13 km. Ciężko było mi rozstać się z moimi wychowankami, z koleżankami. Warunki lokalowe nowej szkoły były o wiele lepsze niż poprzedniej. Był to piętrowy, murowany budynek, sale duże, jasne, chociaż ich wyposażenie było raczej skromne. W szkole mieliśmy centralne ogrzewanie, wodę bieżącą i łazienkę. Tutaj również uczyłam w klasach łączonych. Żeby odpowiednio zorganizować pracę w takich warunkach, musiałam wykonywać we własnym zakresie różnorodne środki dydaktyczne, które uczniowie wykorzystywali podczas pracy cichej. Nie było wtedy kserokopiarek, wykorzystywałam więc kalkę. Przygotowywanie się do zajęć zabierało mi dużo czasu. W naszej szkole organizowałyśmy różne imprezy i uroczystości. Dużo zaangażowania dzieci wkładały w przygotowanie Dnia Matki. Oprócz części artystycznej i własnoręcznie wykonanych upominków uczniowie przy naszej pomocy piekli ciasto na poczęstunek. Dzień Babci i Dziadka był okazją do spotkania dziadków i babć z wnukami w murach naszej szkoły. Każdej zimy wspólnie z rodzicami urządzaliśmy dzieciom kulig do lasu połączony z ogniskiem i pieczeniem kiełbasek. Do tradycji naszej szkoły należało Święto Pieczonego Ziemniaka, szkolna wigilia i topienie Marzanny pierwszego dnia wiosny. Przy budynku szkolnym mieliśmy ogródek, gdzie co roku wiosną dzieci siały kwiaty ozdobne i warzywa. W wolnych chwilach pielęgnowaliśmy rośliny na naszej działce.

Z innych ważniejszych wydarzeń szkolnych ciepło wspominam spotkanie z nauczycielami, którzy jako pierwsi po wojnie pracowali w naszej szkole (w starym budynku) i to właśnie oni wraz z mieszkańcami wsi podjęli pierwsze kroki, żeby pobudować nową szkołę. Bardzo ciekawie opowiadali nam o warunkach życia w czasach powojennych, o nauce i zabawach dzieci. Pokazali nam zdjęcia, na których dzieci rozpoznały swoich dziadków. Widać było ogromne wzruszenie i radość na twarzy tych nauczycieli – emerytów, którzy po czterdziestu latach mogli odwiedzić swoją pierwszą szkołę i powspominać początki swojej pracy. To spotkanie uświadomiło nam, że nie można zapominać o emerytowanych nauczycielach, którzy kiedyś wkładali tyle serca i trudu w wychowanie swoich uczniów.
W 1992 roku po raz pierwszy mnie i moje koleżanki dotknął problem utraty pracy. W naszej szkole brakowało jednego etatu, w związku z czym jedna z nas miała zostać bez pracy. Ja w tym czasie spodziewałam się pierwszego dziecka, więc byłam chroniona. Jedna z koleżanek zmuszona była przejść w stan nieczynny. Wtedy zrozumiałam, że muszę za wszelką cenę skończyć studia, bo kwalifikacje są w naszym zawodzie bardzo ważne. Wcześniej zdawałam już na nauczanie początkowe, ale nie zostałam przyjęta z braku miejsc. Kiedy moja córeczka miała półtora roku, ponownie przystąpiłam do egzaminów wstępnych na wyższą uczelnię. I znowu ten sam problem – egzaminy zdałam, ale nie przyjęto mnie z braku miejsc. Jednocześnie zaproponowano mi studia wieczorowe – płatne. Razem z koleżanką podjęłyśmy decyzję, że zaczniemy jednak dalszą edukację. Zajęcia odbywały się w poniedziałki, wtorki i środy co dwa tygodnie od godziny 15.00. Musiałyśmy więc po skończonych lekcjach jechać na uczelnię (do miasta oddalonego od naszej wsi o 50 km), skąd zmęczone wracałyśmy do domu około godziny 22.00. Tak bywało, że moje dziecko nie widziało mnie od niedzieli wieczór do czwartku po południu. Żeby mnie zobaczyć Martusia zaczęła chodzić późno spać, bo ciągle czekała na mamę. Taka sytuacja trwała przez trzy lata. Dzieckiem zajmowała się teściowa, bo mąż też pracował. Nie wiem, skąd ta kobieta miała w sobie tyle siły, nie była już przecież taka młoda. Oprócz opieki nad dzieckiem wykonywała jeszcze inne domowe obowiązki. Jedynym plusem wieczorowych studiów były wolne soboty i niedziele, które mogłam spędzać z rodziną, wykorzystywać do nadrabiania zaległości w domu i w pracy. Dopiero na ostatnim roku studiów zdecydowaliśmy się z mężem na drugie dziecko. Synek przyszedł na świat kilka miesięcy po obronie pracy magisterskiej.
Wtedy też wprowadzono reformę oświaty, której większość nauczycieli obawiała się. Żeby lepiej zrozumieć założenia reformy, braliśmy udział w radach szkoleniowych, ukończyłam też kurs doskonalący, który przybliżył mi organizację zajęć zintegrowanych w klasach I – III. Ciągle martwiłyśmy się z koleżanką tym, jaki los spotka naszą szkołę, ponieważ dużo mówiło się wtedy o likwidacji małych szkół. Już wówczas zauważało się początki niżu demograficznego. Co będzie z nami? Czy znajdziemy zatrudnienie na terenie naszej gminy? – takie pytania ciągle nas nurtowały. Żal mi było naszej szkoły. Przepracowałam w niej 10 lat. Czasami miałam problemy z dotarciem do pracy. Jednego roku w marcu przez trzy tygodnie chodziłam do szkoły piechotą po ogromnych zaspach. Ale teraz, gdy groziła nam likwidacja placówki, tamte trudności wydawały się nieważne. Od początku chciałyśmy upiększyć nasze miejsce pracy, więc przynosiłyśmy z koleżanką do klas swoje zasłony, gazetki ścienne, maty, doniczki z kwiatami, bo na wystrój sal lekcyjnych wciąż brakowało pieniędzy. Koleżanka za część nagrody dyrektora, którą otrzymała z okazji Dnia Edukacji Narodowej, kupiła dywan do oddziału przedszkolnego. Zżyłam się z dziećmi, z ich rodzicami, z całym środowiskiem. Tutaj też w ciągu jednego roku pożegnałam na zawsze moje dwie uczennice, z czym do dzisiaj nie mogę się pogodzić. Jedna zginęła w wypadku samochodowym, kiedy wracała rowerem ze szkoły z sąsiedniej wsi. Chciała nas odwiedzić ... Nie zdążyła. Zmarła koło naszej szkoły. Niedługo potem druga dziewczynka umarła na białaczkę. Te dwa smutne wydarzenia wywarły piętno na mojej psychice.
Likwidacja szkoły filialnej nie ominęła nas. Stało się to w 2000 roku. Zostałam przeniesiona do Szkoły Podstawowej w miejscowości, w której mieszkam. Dla nauczycielki, która od początku przez 15 lat pracowała w małej wiejskiej szkółce, gdzie panuje rodzinna, domowa atmosfera, takie przejście do dużej szkoły jest wielkim przeżyciem.

6643 wyświetlenia
34 teksty
2 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!