Menu
Gildia Pióra na Patronite

22.09.2018r.

fyrfle

fyrfle

Poprzedniego dnia, gdy wróciliśmy z ostatniego wieczornego spaceru i ostatnich zakupów,to musiałem odreagować wjazd na Lovczeń, więc po prostu wypiłem pół litra gruszkówki do rozmów i zagryzając piękną pełnią księżyca. Następnego ranka czułem się dobrze, więc rano zrobiliśmy kawę, kawę i herbatę do termosów oraz wiele kanapek na dwudziestoczterogodzinną podróż do Polski pod jarzmem Unii Europejskiej. Przewidywaliśmy, że postoje będą krótkie, a karczmy podróżne zatłoczone, a jak zatłoczone, to jedzenia się nie kupi lub kupi się takie, że będą sensacje żołądkowe. Zjedliśmy śniadanie i czekaliśmy na tak zwany lunch i wyjazd autokaru, który miał nastąpić w godzinach popołudniowych. I był ten lunch i w 35 stopniowym upale wsiedliśmy do autobusu i ruszyliśmy w kierunku Podgoricy.

Jeszcze raz przejechaliśmy mostem nad Jeziorem Szkoderskim, a przewodniczka mówiła o nieekologicznej i rabunkowej gospodarce rybnej przez wędkarzy na tym akwenie, ale w sumie przecież jakoś się to kręci i nie narzekają. Są wolni w wolnym kraju i jakoś sobie gospodarują i jest im dobrze. Nie pozwalają sobie na najeźdźców z jakiegoś greenpaeacu, czy innych organizacji ingerujących w niepodległość kraju.

Cały czas jedziemy do granicy ze Serbią wzdłuż linii kolejowej Belgrad - Bar - malowniczej, z niesamowitymi widokami, przepaściami i mostami oraz wiaduktami. Ponoć podróż na tej trasie pociągiem jest wspaniałym przeżyciem, oczywiście dla tych co nie mają lęku wysokości. Jeszcze raz przejeżdżamy przez nijaką stolicę Czarnogóry Podgoricę, czyli całkiem jeszcze niedawny Titograd. Jak zwiedzaliśmy Podgoricę, to świadectwem, że tak jeszcze niewiele czasu temu miasto nosiło nazwę legendarnego partyzanta były dekle kanalizacji miejskiej na której widniała ta nazwa, świadcząca za prawdą historyczną.Tam polski IPN jeszcze nie dotarł i nie kazał wymienić tych włazów na zgodne z nowo mową historyczną.

Potem wjeżdżamy w góry i poruszamy się po tych półkach skalnych, znowu straszne przeżycia i dojeżdżamy do legendarnego miejsca dla Czarnogórców, kultowego klasztoru Moracza, miejsca narad klanów tutejszych przez wieki i podejmowania najważniejszych decyzji dla państwa. Oczywiście jest świątynia pełna malowideł i tak dalej. W zasadzie już nie słucham co mówi przewodnik. Za dużo tych kościołów, monastyrów, cerkwi i meczetów. No mają te freski i tak dalej, i pewnie ma to wszystko wartość kulturalną, historyczną, jest to sztuką, ale mnie to zwyczajnie nie obchodzi dzisiaj i raczej na co dzień. Jestem też po prostu zmęczony. Za to podobają mi się jakieś rośliny dyniowate wspinające się po pergoli, która osłania miejsce gdzie można usiąść i podumać, i tak też robimy. Owoce to jakieś wydłużone do ponad metra dynie czy inne cukinie i czasem zwijające się fikuśnie. No i to jest piękne i budzące ożywienie i zainteresowanie.

Wreszcie na prawie koniec trzeba by było załatwić potrzeby fizjologiczne przed następnym etapem podróży, więc idziemy do toalet, a tam niespodzianka, bo nie ma muszli, a są jak w latrynach wojskowych dziury w ziemi i miejsca na dwie stopy. Ty jesteś oburzona na dzikość mnichów i zirytowana dogłębnie, a ja puszczam strumień wnętrza, zaś na ulżeniu jelitu grubemu też się nie decyduje.

Wracamy do autokaru i przyglądamy się tłokowi jaki wytworzyli nasi współtowarzysze przy straganach, gdzie sprzedają rzekomo cudne miody z najróżniejszych tutejszych kwiatów i dżemy z takichże samych tutejszych owoców, jeszcze wina i rakije wszelkie i równie cudowne w działaniu. Podsumowałem, że Czarnogórcy głupim napalonym Polakom mogą na słoikach napisać co chcą i Polacy to kupią, a gwarancji żadnej przecież nie ma co jest w środku.

Siedzimy w autokarze,decydujemy się na kanapkę i na kawę. Po chwili przychodzi przewodniczka i pyta się - czy się nie zrzucimy, bo jedna z naszych cisnąc się chciwie zbiła dwie rakije i jeszcze coś, i w dodatku babsztylstwo nie ma pieniędzy, aby za to zapłacić, bo zczyściła się z kasy totalnie.

Jedziemy. Górnicy zaczynają śpiewać, bo rakija uderza im do łbów. Śpiewają i gadają od rzeczy, co budzi powszechną wesołość w autokarze. Pozwala to nie zwracać uwagi na przepaście tylko wyluzować się. Przewodniczka opowiada o mijanych pasmach górskich, szczytach, parkach narodowych. Mówi też o tym, że w tych niby niedostępnych miejscach mieszkają jednak czasem ludzie, choć coraz mniej i jakoś przeżywają srogie zimy o tym co nagromadzą przez lato - nie za bardzo wyobrażalny to dla nas żywot, ale takim on jest. A na koniec każe nam spojrzeć w jedną z przepaści i przyjrzeć się rumuńskiej fladze. Dwa lata temu spadł tam rumuński autokar, oczywiście nikt nie przeżył, a sam autobus nie został nawet wyciągnięty i pewnie nigdy nie będzie.

Granica wolnego państwa Czarnogóry i niepodległej Serbii, a więc kontrola - kulturalna i spokojna, celnicy Serbscy proszą zaprzyjaźnionych polskich kierowców z naszego biura o piwo i czekoladę polskie, są tutaj marką te produkty nasze. Wjeżdżamy do Serbii i potem w nocy mamy postój jeszcze gdzieś na jednej ze stacji paliw. My sikamy i rozprostowujemy kości, inni coś kupują: do picia, do jedzenia, bo przecież jako przedstawiciele wyższej nacji , czyli Eurolandu, to nie będą robili kanapek czy kawy w termos, tylko słoma z butów wystaje i ostatecznie kłócą się ze serbską obsługą, że niby im tamci źle wydali ze stu euro. Co się na pyszczą to ich, a i tak nic nie wskórają, moim zdaniem, tylko wstyd naszemu narodowi przynoszą kłócąc się o jak się okazało pięć euro. Myślę, że zaspani pogubili się w zakupach i w rachunkach.

Dojeżdżamy do Węgier, czyli do eurolandu, a ja się zastanawiam - czy będą nasze wnuki pracować we fabrykach na elgiebetowską rasę panów? Czy Unia Europejska skończy się, a raczej kiedy folwarkiem zwierzęcym? Kiedy nastąpią pierwsze sceny jak w legendarnym filmie "Opowieść Podręcznej"? Czy nasze żony i córki będą musiały rodzić dzieci i świadczyć usługi seksualne nadzwyczajnej kaście zjednoczonej elgiebetowskiej tęczowości? Raczej tak, pytanie tylko kiedy? Może jednak, to bedzie muzułmański kalifat pod wodzą wnuka Erdogana, a wspólnoty chrześcijańskie będą ukrywały się w górach, jaskiniach i schronach przeciw atomowych. Ale na granicy Węgier jest normalna kontrola graniczna i to jest jedna z najpiękniejszych chwil tej wycieczki,ta normalność, że obcy muszą być kontrolowani i prześwietleni nim wpuścimy ich do domu. Wychodzimy z autokaru i musimy iść z dowodami osobistymi do celnika,który uczciwie sprawdza legalność dokumentu i co z nas za pitce, oczywiście jestem rozczarowany, bo bratanki nie kontrolują autokaru wewnątrz, czy nie przewozimy żadnego terrorystę islamskiego, ani też nie nie sprawdzają bagaży, wtedy pewnie wszyscy zostalibyśmy zatrzymani za nielegalny przewóz alkoholu i papierosów, bo każdy czegoś ma za dużo, a wolno przewieź litr alkoholu i dwa kartony fajek. Kara za przewóz flaszki więcej to 150 euro, więc zwyczajnie utknęlibyśmy na granicy lub w madziarskiej ciupie. Jeszcze idziemy się wysikać za jedyne euro.

Jest noc i sobie jedziemy przez bratnie Węgry do Słowacji. Rano jest ostatni chyba postój przed Polską na jakimś zajeździe. Jest wiele autokarów i gigantyczna kolejka do ubikacji i do bufetu, więc rezygnujemy z kawy i z powrotem mościmy się w autokarze. Mamy wodę i kanapki. Jakoś dojedziemy do Polski - kraju, którego naród dobrowolnie wymazuje swoją nazwę z map świata, nie bacząc na duchy tych co walczyli i ginęli w powstaniu kościuszkowskim, listopadowym, styczniowym, wielkopolskim,śląskich, warszawskim, zamęczonych w cytadelach i miejscach kaźni przez Niemców, Rosjan, zdradzonych przez Anglików i Francuzów. Nacji, która z własnej nieprzymuszonej woli unicestwia swoją wolność i likwiduje swoje granice - państwowość.

Jedziemy Słowacją, ten naród jest jeszcze o tyle normalnym, że widzimy jak ludzie idą rano do kościołów katolickich i z nich wychodzą, wszyscy są uroczyści, uśmiechnięci i dumni, że jest niedziela i mogą spełnić swoje człowieczeństwo, swój patriotyzm - iść na niedzielną mszę świętą.

Granicę IV już Rzeczypospolitej przekraczamy w Korbielowie i wolno jedziemy jednostajnym ciągiem zabudowań do Żywca - stolicy Podbeskidzia i stolicy polskiego piwowarstwa oraz międzynarodowej stolicy kwaśnicy, miasta, któremu dane było, że Papież Jan Paweł II stąpał po jego bruku, a teraz spotkała go jeszcze znamienitsza promocja, a więc fyrfle, bo filutkę już miało i jak to było nigdy dotychczas nie rozpoznało i nie doceniło swojej prorokini.

Wysiadamy na stacji Shella na Wesołej i żegnamy się z wycieczkowiczami, którzy jeszcze jadą hen w Górny Śląsk i Małopolskę. Mówimy do widzenia rezydentce i kierowcom, bierzemy bagaże i dyrdamy do miasta na przystanek zwany "Góral". Wsiadamy do miejskiego i jedziemy do wsi, która wydała biskupa Tadeusza Pieronka i Monikę Brodkę, jest może szesnaście czy siedemnaście stopni, ale wracamy do naszego domu, ogrodu i Cirilli oraz Adasia z Barborem. Trzeba odpocząć i zaraz pakować się. Jutro wyjeżdżam na kilka tygodni do Katowic.

297 589 wyświetleń
4773 teksty
34 obserwujących
Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu. Bądź pierwszy!